A dziś widoczność dobra. Myślę sobie – podgonię trochę dystansu bo wczoraj teren był płaski i w miarę wolny od zastrug i dzięki temu – pomimo braku widoczności - idąc na azymut udało się zrobić sporo kilometrów. Więc jak dziś też tak będzie a wszystko widać, to ho ho ho, jak daleko ja dziś wyląduję! Ale wtedy stara wyprawowa zasada dała o sobie znać: „Always something”.
Godzinka była w miarę po płaskim a potem już przez cały dzień pod górę i z coraz silniejszym wiatrem z południa. Nie był ten wiatr finalnie jakoś strasznie mocny sam w sobie (zdarzały się silniejsze już) ale swoje dokładał przy marszu pod górę. Zarówno w sensie dodatkowego oporu jak i temperatury – wyraźnie niósł ze sobą zimno – typowy wiatr katabatyczny, do którego muszę się tu chyba przyzwyczaić. Tu może warto wspomnieć co to konkretnie jest: wiatry katabatyczne to wiatry tzw zstępujące, spotykane w górach albo właśnie na lodowcach – w wyniku układu ciśnień „schodzą” w dół po zboczu góry lub lodowca, rozpędzając się i z reguły są właśnie zimniejsze od otoczenia. Często występują np. na Grenlandii (słynny i groźny wiatr piteraq) albo właśnie na Antarktydzie.
No i w takich warunkach z trudem wyciśnięte 22 km, co i tak na razie jest drugim najlepszym dystansem. Może do depozytu uda się dojść już w czwartek wieczorem?
Być może udało mi się dziś uciec przed kolejną chmurą/mgłą bo w trakcie dnia mijał mnie duży front atmosferyczny. Fajnie było widzieć taki spektakl na połowie nieba – zbierające się, kumulujące chmury, z białych robiące się szare i takie brudne. Ale na szczęście poszło to za mnie, tam skąd przyszedłem.
Ze spraw namiotowych – rano maszynka odmówiła posługi. Na cito, do zrobienia śniadania wyciągnąłem z sań i podłączyłem sztukę zapasową a wieczorem tę pierwszą oczyściłem. O dziwo chyba dobrze bo zadziałała. Jutro rano test czy efekt naprawy jest trwały. Przy okazji – poza maszynką elementem kluczowym i strategicznym jest tzw. pompka, czyli taka specjalna część łącząca butelkę z paliwem (benzyna biała, bezwonna) z maszynką właśnie. Za jej pomocą pompowane i transportowane jest paliwo z butelki do palnika maszynki – więc krótko mówiąc: bez sprawnej pompki nie ma picia i jedzenia. Dlatego po pierwsze mam ich w sumie trzy a po drugie tę aktualnie używaną noszę w ciągu dnia w kieszeni kurtki na piersi aby nie zmarzła i nie zamarzła.
Acha – no i ważny, przełomowy dzień bo dzisiaj w końcu byłem głodny pod koniec marszu co mi się do tej pory nie zdarzyło i zawsze trochę z dziennej porcji mi zostawało jedzenia. A dziś zjedzone wszystko: śniadanie, cała paczka lunchowa, obiad i wszystkie ekstrasy (shake proteinowy, kisiel, napój czekoladowy, salami, chipsy). A to oznacza, że organizm w końcu wyczerpał swoje ew. „przedwyprawowe” rezerwy i zażądał świeżych dostaw energii. No i dobrze, było to oczekiwane.
Dystans pokonany do tej pory = 333,0 km. Dystans pozostały = 577 km