Po pożegnaniu pilotów cała nasza czwórka organizuje swoje sanie, wpinamy sami siebie w narty, linę od sań wpinamy w uprząż. Jeszcze tylko kremik na odkryte części twarzy - pogoda jest jak na alpejskim stoku - godzina ok. 13:30, słońce w pełni, bezwietrznie, małe minus naście stopni. Na narty warunki idealne ;)
Cóż, życzymy sobie powodzenia i Lucie z przewodnikiem oddalają się w wybranym kierunku. Wszyscy idziemy oczywiście na południe ale każdy wybiera swój wariant. Ja i Per ustaliliśmy, że parę dni, dopóki nie złapiemy rutyny będziemy szli albo obok siebie albo w zasięgu wzroku, a potem się zobaczy jaka sytuacja się ukształtuje.
Teren na początku jest gładki jak stół - wylądowaliśmy tak naprawdę na lodzie morskim, końcówce lodowca szelfowego Ronne i pierwsze kilometry musimy przejść właśnie po nim zanim wejdziemy na kontynent właściwy. W każdym razie jest tak idealnie, że nawet specjalnie nie czuję ciężaru sań. Niemniej dziś nie szaleję, przechodzę rozgrzewkowo 7,5 km i po ok. 3,5 godzinach staję na swój pierwszy wyprawowy biwak. Widzę, że Per niedaleko tak samo.
Wszystko wydaje się działać, Antarktyda przywitała nas bardzo miło. Ale pożyjemy, zobaczymy czy ta uśmiechnięta twarz Antarktydy to szczery uśmiech czy tylko grymas Jokera.