Geoblog.pl    whisky    Podróże    Nowa Zelandia    Mordor
Zwiń mapę
2015
20
mar

Mordor

 
Nowa Zelandia
Nowa Zelandia, Whakapapa Holiday Park
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 22374 km
 
Organizacja jednodniowego trekkingu jakim jest Tongariro Alpine Crossing wygląda tak: miejsce startu różni się od zlokalizowania mety, na miejsce startu podwożą busiki z miejsca noclegu i ten sam busik, który cię podwozi na start ma czekać na ciebie potem na mecie. Dowóz na start jest rano, o trzech różnych godzinach i analogicznie odbiór z mety po południu też o trzech różnych godzinach. Ja byłem na starcie o 8:30, z mety mogłem zostać odebrany o 15, 16 lub 17 czyli prosto licząc miałem na całą trasę (prawie 20 km, nie licząc ewentualnych wycieczek dodatkowych na boki) od 6 do 8 godzin.
Start jest na parkingu, niedaleko schroniska Mangatepopo, gdzie wczoraj dobiegłem. Meta – na parkingu w miejscu zwanym Ketetahi, po północnej stronie strefy wulkanów. Pogoda – wygrana na loterii, słońce, niebo błękitne, bez jednej chmurki. Tuż za parkingiem tablica informująca o systemie monitoringu i ostrzeżeń na trasie – na całym odcinku rozmieszczone są lampki świecące na trzy różne kolory, jak na skrzyżowaniach. Zielone – bezpiecznie, spokojnie, można iść, jest bezpiecznie. Żółte – wzrosło zagrożenie lawowe, zawracaj i idź asap w bezpieczne rejony. Czerwone – wysokie zagrożenie wybuchem wulkanu lub już wybuchł, trasa zamknięta a kto przypadkiem jest wtedy na trasie – du.a w troki i ratuj się czym prędzej. Na razie jest na zielono więc idziemy – ja wśród kilkudziesięciu różnych turystów. Tłok na początku jak na trasie do Morskiego Oka, trudności podobne. Idzie się przez szeroką przestrzeń pokrytą porozrzucanym, raczej drobnym, materiałem lawowym, po ścieżce sztucznie zrobionej z drewnianych desek. Ścieżka delikatnie się wznosi ale aż pod przełęcz między wulkanem Tongariro i Ngauruhoe, mniej więcej do punktu gdzie można skręcić do Soda Springs, idzie się komfortowo. Do Soda Springs nie skręciłem, miałem inne plany. Od tego momentu trasa skręca w prawo aby ostrzej i zakosami doprowadzić do tzw. Krateru Południowego.
Tu mała dygresja – czytając na polskich forach poświęconych Nowej Zelandii relacje z tej trasy parę razy natknąłem się na opisy prawie mrożące krew w żyłach: o zawrotach głowy, stromiźnie powodującej paraliż całego ciała, niebywale stromych i ciągnących się w nieskończoność gigantycznych schodach zwanych podobno „Diabelskimi Schodami”, etc. Można się naprawdę przestraszyć, że to jakaś ekstremalna, himalaistyczna niemal wyprawa. Nie wiem – być może jeśli ktoś nigdy nie był w górach a do tego ma poważny rodzaj lęku wysokości, może mieć takie wspomnienia. Albo szedłem może innym wariantem trasy  ale osobiście nie mogę tych opisów potwierdzić. Są dwa poważniejsze wystromienia – wejście na Południowy Krater i potem na Czerwony Krater, ale żadne z nich nie może zostać nazwane ekstremalnym. Schody na odcinku do Południowego Krateru – owszem są, ale jeśli dla kogoś było ich dużo i były „Diabelskie” to jak miałbym opisać schody prowadzące z MtCook Village do punktu Sealy Tearns, które pokonałem trzy dni temu w obie strony??? Ergo – dementuję niniejszym wszelkie ekstremalne opisy – ekstremalnie to tu ewentualnie może być zimą, w czasie dużej niepogody, a na pewno jest mocno ekstremalnie w czasie wybuchu wulkanu.
Zatem wdrapałem się w końcu „Diabelskimi Schodami” na poziom „Południowego Krateru” – to taka duża niecka pomiędzy Tongariro i Ngauruhoe. Po drodze krajobraz się nieco zmienia, roślinności w zasadzie nie ma w ogóle, dookoła teren pozarzucany mniejszymi i większymi kawałami zastygłej lawy, czasem w fantazyjnych kształtach. Znakowana trasa prowadzi dalej na wschód przez szeroką płaską przestrzeń, która spokojnie mogła być plenerem jednej z bitem we „Władcy Pierścieni”. Ale po lewej góruje nad wszystkim masyw krateru Ngauruhoe, czyli filmowej Mt Doom. Jakieś 600 metrów różnicy w wysokości stąd do górnej krawędzi krateru tej góry-wulkanu. Drogowskaz wskazuje kierunek gdzie zaczyna się podejście dla chętnych – to taki dodatkowy 3-godzinny side-trip. Z którego zamierzam skorzystać – to dlatego właśnie odpuściłem sobie wycieczkę do Soda Spings. Zostawiam w tym miejscu plecak, biorę tylko bidon z piciem, dodatkową bluzę i ruszam. Podejście jest jednostajnie strome, Mt Doom to wulkan o wzorcowym kształcie stożkowatej piramidy, zdaje się wyglądać tak samo z każdej strony. Nawigacja w związku z tym nie stanowi problemu, całość zbocza widać jak na dłoni, kierunek jest jasny – trzeba napierać w stronę słońca. Podłoże jest wymagające i uciążliwe – najpierw miękki piarg, którym można się wdrapywać w zasadzie na sam szczyt ale ponieważ stopy w nim uciekają to mniej więcej w jednej trzeciej podejścia większość wdrapujących się bierze azymut na swego rodzaju „grzebień” skalny wystający z tego wulkanicznego piargu. W drodze pod górę jest to lepsze, zastygłe skały dają pewne podparcie i można w miarę sprawnie zdobywać wysokość. W pewny momencie rozlega się z góry okrzyk „roooock!!” i wszyscy coraz niżej go powtarzają. Machinalnie przykucam, rozglądam się i mój wzrok przykuwa staczający się jakieś 30 metrów ode mnie w dół głaz wielkości domku jednorodzinnego. Staczając się nabiera prędkości i leci na sam dół przecinając główną trasę, którą idzie masa turystów – to daje wyobrażenie o niebezpieczeństwie przebywania na tym niestabilnym zboczu. Na szczęście tym razem nic się złego nie stało ale wystarczy nie odskoczyć na czas … Jakoś tak się mobilizuję i przyspieszam. Pod nogami skały w prawie pełnej palecie barw, może poza niebieskim, zielonym i ich pokrewnymi. Różnej faktury – od litej skały w rodzaju bazaltu i granitu do kawałków przypominających lekki pumeks. Grzebień skalny kończy się jakieś 100m od kopuły szczytowej krateru i końcowe podejście już w luźnym piargu węgielkowo-pumeksowo-kamienistym. No i po nieco ponadgodzinnym wdrapywaniu staję na krawędzi krateru Ngauruhoe/Mt Doom, na wysokości 2.287 m npm. Widoczność jest dzisiaj wymarzona, po horyzont, dookoła w najbliższej okolicy widać tereny powulkaniczne, potem coraz dalej od wulkanów pojawia się roślinność. Od północy widać kilka jezior w starych kraterach i daleko przebija jezioro Taupo. Z pobliskich, sąsiadujących wierzchołków wydobywa się wprost z ziemi dym lub para wodna, co nadaje wszystkiemu właściwego, wulkanicznego charakteru. Sam krater wewnątrz wygląda jak wielki, wypalony lej. Cały w różnych odmianach brązu, pomarańczy, czerwieni, kolory typowe dla „przypalenia”, choć ostatnia poważna erupcja miała tu miejsce w połowie lat 70-tych XX wieku. Ale za to sąsiedni stożek wulkaniczny – Tongariro – ostatni wybuch zaliczył w roku 2012. W każdym razie to do tego właśnie krateru Frodo Baggins wrzucił słynny pierścień unicestwiając królestwo Saurona i na razie nic nie wskazuje na to aby Sauron miał się znowu przebudzić 
Zejście z tej góry było szybsze niż wejście – w głębokim piargu (buty trekkingowe zanurzone po cholewę) zssuwałem się sadząc półtorametrowe kroki. Nachylenie stoku ma na pewno ze 45% więc wraz ze mną zssuwała się spora partia luźnego materiału skalnego. Wejść na górę się w tym nie da ale schodzenie jest nawet wygodne. Parę razy zestresowałem się słysząc za sobą ostrzegawcze „rooock!” ale szczęśliwie żaden kolejny domek jednorodzinny z bazaltu nie leciał w moją stronę. Cała wycieczka góra/dół zajęła ok. 2,5 godziny.
Kolejny etap to Czerwony Krater, do którego dochodzi się najpierw sporym płaskowyżem pomiędzy Mt Doom a Tongariro a potem podchodząc jakieś 200 m do góry. Pochodzenie nazwy jest łatwe do wyjaśnienia jak się w końcu spojrzy na żywoczerwone i brunatne barwy wnętrza tego krateru. Paleta barw naprawdę cieszy oczy – widziałem sporo osób, które nie mogły się przez dłuższy czas oderwać od pstrykania fotek. Do tego dochodzi jeszcze widok z perspektywy na Mt Doom, na płaskowyż z góry i już z bliska na Tongariro. Naprawdę urokliwy plener. Ale nie można dopuścić do wyczerpania baterii w aparacie albo miejsca na karcie pamięci. Bo dosłownie paręnaście metrów dalej, kiedy jeszcze ciągle po prawej stronie widać cały Red Crater, na wprost pojawia się widok z góry na Szmaragdowe Jeziorka. Widok jest bajkowy. Kolory widać na zdjęciach. To czego nie widać to zapach, pewnie siarkowodoru, który miejscami jest intensywny. Do jeziorek z poziomu Red Crater trzeba zejść, tym razem w bardziej śliskim, ilastym podłożu. Otoczenie jeziorek całe w oparach wydobywających się z ziemi gazów, mgiełek i dymów. Znowu przerwa. Kadry są folderowe i na 100% te obrazki są w każdym PR-owym materiale informującym o trekkingu w Parku Narodowym Tongariro. A z dużym prawdopodobieństwem powinny być w większości albumów pod tytułem „najpiękniejsze miejsca na Ziemi” czy coś w tym stylu …
Po drodze mijamy jeszcze Blue Lake – podobno święte dla Maorysów miejsce, którego świętość wymaga aby przy nim nie biwakować, nie jeść, nie wydalać, etc. Widocznie ktoś zapomniał o tym powiedzieć turystom, bo brzegi Blue Lake okazały się na całej trasie najpopularniejszym miejscem odpoczynku i konsumpcji. Wyglądało to jak jakiś wielki piknik nad jeziorem więc szybko stamtąd się oddaliłem. To już był koniec zdobywania wysokości jak się okazało, za Blue Lake, trasa prowadzi już tylko w dół, trawersując długimi zygzakami zbocze Tongariro, mijając po drodze najmłodsze podobno otwory wulkaniczne – Te Maari. Dymią faktycznie najbardziej na tej trasie i zbliżanie się do nich jest zakazane.
W końcu dochodzę do schroniska Ketetahi, a raczej tego co po nim zostało, gdy zostało zniszczone w wyniku erupcji Tongariro w 2012r. Schronisko jest nieczynne, większość traktuje to po prostu jako miejsce odpoczynku przed ostatnim, 6 km odcinkiem drogi w dół. 6 km oznacza, że spokojnie zdążę na ostatni busik, o godz. 17, mam lekki zapas czasu nawet. Ale dochodzę do wniosku, że gdybym się sprężył to i na 16 mógłbym zdążyć. No i się sprężam, skracam posiedzenie przy ruinach schroniska i w butach trekkingowych, z plecakiem, zaczynam truchtać w dół. Decyzja aby maksymalnie skrócić czas pokonania tego ostatniego etapu jest słuszna – jest to po prostu długa zejściówka, oferuje kilka jeszcze widoków, spacer wśród pojawiającej się roślinności ale nic spektakularnego. Dla niektórych może to być pewnie nawet bardzo nużący odcinek. Udaje mi się w ciągu 40 minut dotruchtać do parkingu, gdzie znajduję swój busik i o 16 odjeżdżamy w stronę mojej wioski Whakapapa.
Podsumowując – trekking Tonagriro wart jest zrobienia. Nie jest to może trasa dla osób szukających samotności na trasie – chyba, że ma się własny transport to można godziny treku dopasować indywidualnie. Ale widokowo, szczególnie przy dobrej pogodzie, trasa naprawdę daje radę. Alternatywą jest 2-3 dniowy trekking wokół wulkanu Ngauruhoe ale to zostawiam już na następny raz.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (20)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (3)
DODAJ KOMENTARZ
genek
genek - 2015-04-17 15:48
oo sa foty z tongariro crossing
 
genek
genek - 2015-04-19 09:16
Potwierdzam słowa ze Tongariro to spokojny szlak a jedyna jego trudnoscia sa tłumy turystow. Zupelnie inaczej wyglada sprawa z Raupehu - tu jest o wiele trudniej , a turystow nie ma prawie wcale
 
zula
zula - 2015-04-19 10:33
Opis trasy i jakże piękne zdjęcia !
 
 
whisky
Robert
zwiedził 9.5% świata (19 państw)
Zasoby: 97 wpisów97 42 komentarze42 169 zdjęć169 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
10.07.2022 - 11.07.2022
 
 
06.08.2018 - 07.08.2018
 
 
26.09.2017 - 01.10.2017