Wczoraj wieczorem skusiłem się na wykupienie na dziś hostelowego śniadania za 10 NZD. Wersja kontynentalna. Miało być wydawane od 7:00 rano a ja miałem autobus o 7:40 więc akurat mi pasowało idealnie. Zjem i prościutko do autobusu. Ale nie róbcie tego w tym hostelu (Waterloo), było to moje pierwsze rozczarowanie kulinarne w NZD bo do tej pory nie dało się na nic ponarzekać. Okazało się, że można zepsuć nawet tak proste danie jak jajka sadzone na bekonie. W dodatku podane z ponad 15-minutowym opóźnieniem. Na autobus do National Park zdążyłem zatem prawie w ostatniej chwili i prawie głodny. Dodatkowo pierwszy raz natykam się na bardzo niemiłego i obcesowego kierowcę. Wprowadza wojskową dyscyplinę na pokładzie. Jakoś niefajnie zaczyna się na tej Wyspie Północnej. Szczęśliwie, po ok. 2 godzinach mieliśmy przystanek i przesiadkę w Bulls, gdzie uzupełniłem zapasy i coś zdążyłem zjeść. A kierowca zajął się prowadzeniem autobusu.
W sumie do National Park docieram ok. 13:00. Trasa od Wellington prowadzi przez tereny zurbanizowane, o wile mniej urozmaicone geograficznie niż na południu. Sporo miejscowości mniejszych i większych ale generalnie styl i układ podobny do tych z Południa. Wysiadam w National Park (tak nazywa się miejscowość), które jest jednym z chyba trzech punktów wypadowych w rejonie Parku Narodowego Tongariro. Przystanek jest po prostu przy jednej z bocznych ulic, żadna wielka stacja. Po chwili namierzam podwózkę do mojego hotelu – bo dzisiaj zdecydowałem się na nocleg w hotelu Skotel, trochę wygody na końcowym etapie . A hotel Skotel jest wygodnie położony, blisko wyjścia zarówno na trekking wśród wulkanów jak i na trasę na Mt Ruapehu, najwyższy wulkan i jednocześnie najwyższy szczyt Wyspy Północnej.
Whakapapa Village, gdzie położony jest Skotel, to mała mieścinka u podnóża wielkich wulkanów. Dwa hotele, bar, cukiernia, noclegownia dla backpackersów, centrum informacyjne DOC iSite i droga wylotowa do stacji narciarskiej. Typowa baza turystyczna, być może zimą bardziej zatłoczona – na zboczach wulkanu Mt Ruapehu znajdują się trasy zjazdowe i stacja narciarska. Tym razem tłumów nie widać choć kilka grupek turystów się przewija.
Mam chęć czegoś jeszcze dzisiaj dokonać żeby nie tracić drugiego dnia w całości tylko na transport. Po zakwaterowaniu, szybkim rozpoznaniu decyduję się po raz kolejny na wycieczkę biegową. Głównie z uwagi na czas – jest już grubo po południu i ew. typowy trekking w którąkolwiek stronę nie doprowadziłby mnie do żadnego specjalnie ciekawego celu – muszę przecież jeszcze wrócić. A biegowo jestem w stanie dotrzeć nawet do głównej trasy i zrobić rekonesans przed jutrzejszym wyborem kiedy będę musiał zdecydować czy zdobywać Mt Ruapehu czy robić klasyczny trekking. Zatem biorę zapas wody, coś energetycznego na przekąskę i ruszam.
Kieruję się w stronę schroniska o dźwięcznej nazwie Mangatepopo, które jest na początku głównej trasy trekkingowej w tym rejonie. Trasa jest ciekawa i urozmaicona. Nie ma wielkich przewyższeń, droga lekko się wznosi i opada w granicach 100-200 m. Ale urozmaicenie zapewnia to, że jest to dróżka poprowadzona w swego rodzaju buszu, który porasta tereny polawowe. Kręta, czasem mocno wcięta w podłoże powoduje że odcinkami biegnie się jakby bardzo wąskim wąwozem, mija się liczne wykroty i koryta strumieni. Nie brakuje wystających korzeni – także nie da się specjalnie rozleniwić a sam bieg jest naprawdę ciekawy. Biegnę sobie swobodnym tempem i podziwiam panoramę z prawej strony – powoli zostawiam z tyłu masyw Ruapehu i zbliżam się do Góry Przeznaczenia. Tak – tej samej, która wystąpiła we Władcy Pierścienia jako Mt Doom. Naprawdę nazywa się Ngauruhoe i ma 2.287 m npm. Jest aktywnym wulkanem o klasycznym, wzorcowym, prawie idealnym kształcie stożka. W odróżnieniu od Ruapehu, którego krater w górnej części jest rozerwany i zerodowany. W prostej linii, na przedłużeniu osi prowadzącej od Ruapehu do Ngauruhoe trzecim wulkanem w kolejności jest Tonagriro – najmniejszy z tej trójki ale to on właśnie dał nazwę całemu Parkowi Narodowemu i głównej trasie trekkingowej. W sumie nie wiem dlaczego.
Po ok. 10 km dobiegam do Mangatepopo – klasyczne schronisko, położone dokładnie pomiędzy Ngauruhoe a Tonagriro. Stąd do parkingu, z którego rano wyruszają wszystkie wycieczki jest ok. 1 km. Zaraz za schroniskiem zaczyna się już teren pokryty zastygłą lawą, jeszcze nie zakryty w pełni roślinnością. Życie dopiero próbuje zdobyć czarno-szare powierzchnie zagarnięte przez lawę podczas ostatnich aktywności wulkanów. Schronisko nie zaskakuje niczym nowym, powoli kompletuje się ekipa na dzisiejszy nocleg – gdybym nie wybrał Skotelu to właśnie tu bym dzisiaj nocował. Są Niemcy, Szwedzi, Szkot, Nowozelandczycy. Biegnę jeszcze kawałek pomiędzy dwa wulkany, wygląda to obiecująco, widoki mogą być ciekawe. Zawracam przy skręcie do pierwszej atrakcji – Soda Springs. Muszę jeszcze wrócić na późny obiad do hotelu no i sam dystans biegu też już się robi zacny. Powrót tą samą drogą zajmuje trochę krócej ale i tak ląduję w hotelu dopiero po 19:00 po zaliczeniu prawie 25 km. Obiadokolacja jest syta – łopatka z jagnięcia, z ziemniakami i warzywami podlana piwem Monteith’s, wszystko razem nie więcej niż 40 NZD (dziś rozpusta!) – ale po konkretnym wysiłku wchodzi bez problemu. Jedzonko palce lizać! Zdecydowałem się też w trakcie kolacji, że jutro robię klasyczną trasę Tongariro Alpine Crossing – ma być pogoda i po dzisiejszym rekonesansie mam nadzieję na dobre i różnorodne widoki. Do tego mam zamiar zobaczyć krater Góry Przeznaczenia od środka – to przeważyło nad opcją zdobycia Ruapehu. Rezerwuję więc jeszcze transport na jutrzejszy poranek, przepakowuję się i spać.