Dopiero w nocy i rano organizm dał mi odczuć że jednak w ostatnich dniach dostałem lekki wycisk. Czułem stawy w nogach, „czwórki” i łydeczki ale również, co mnie trochę zdziwiło, braki i ramiona (to pewnie od mocnej pracy kijkami na zejściach). Taki alpejski trekking okazał się więc całkiem wszechstronnym ćwiczeniem Po zastanowieniu nie ma co się dziwić – w ciągu 3 dni było pewnie w sumie ponad 6 tys. m łącznego przewyższenia, codziennie 8-10 godz w drodze z obciążeniem, do tego spora część trasy to albo strome zejścia/wejścia albo trawers ostro nachylonego zbocza. I to wszystko trasą „na dziko” w alpejskich warunkach. Organizm domagał się więc odpoczynku i świetnie się złożyło bo dziś miałem właśnie w planie „rest day”.
Co prawda miałem pierwotnie w planie dojść jeszcze do Mueller Hut ale ponieważ było trochę chmurzasto, obudziłem się obolały, a taka wycieczka to wg przewodnika minimum 4-5 godzin w jedną stronę – postanowiłem odpuścić i poleniuchować. A miejsce do tego doskonałe – hotelik Alpine Lodge jest naprawdę godny polecenia (dobra relacja value for money, położenie) i piękna okolica z doskonałymi widokami na MtCook Range, jeśli nie ma chmur oczywiście.
Po śniadaniu przyszedł więc czas na porządny przegląd sprzętu przed kolejnym etapem wycieczki. Część została wyprana, reszta uporządkowana. Korzystając z netu nadrobiłem trochę zaległości we wpisach na geoblogu i przeszedłem się obejrzeć lokalne centrum informacyjne, jakieś 100 m od Alpine Lodge. Sporo książek, albumów, map, pamiątek, etc. Można też sprawdzić pogodę, wykupić lokalne wycieczki z przewodnikiem czy np. pływanie kajakiem po którymś z jezior lodowcowych. Zaraz za tym centrum położony jest hotel Hermitage, najstarszy i jednocześnie – w obecnym wydaniu, bo to już historycznie czwarta wersja tego hotelu – najbardziej ekskluzywne miejsce na nocleg pod MtCookiem. Co kto lubi …
W międzyczasie wypogodziło się i zaczęła mnie trochę męczyć świadomość, że tak zupełnie zmarnotrawię ten dzień. Dochodziła 13 więc wielkich planów nie mogłem mieć ale po analizie mapy podjąłem decyzję. Trasa prowadząca do Mueller Hut prowadził przez punkt widokowy Sealy Tarns (mniej więcej w połowie drogi do schroniska) i postanowiłem sobie w tą stronę pobiec treningowo, na lekko, bez napięć. Czas turystyczny wg drogowskazów na dotarcie tam to ok. 3 godzin, powinienem być szybciej biegnąc. Szybciutko wskoczyłem w stosowny strój, plecak biegowy, picie, dwa batony i w drogę. Od razu się lepiej poczułem
Po ok. 2 km od hotelu dobiegłem do krzyżówki – na wprost droga prowadziła do Kea Point, punktu widokowego nad jeziorem Muellera, a w lewo do Sealy Tarns. I tu się okazało, że nie doczytałem informacji bo spodziewałem się czegoś w rodzaju pnącej się w górę zakosami drogi leśnej a zaczęła się pnąca się do góry serpentyna schodów … Było ich dużo, bardzo dużo, a nawet bardzo bardzo dużo. Kończą się w zasadzie tuż przed Sealy Tarns i jak już doczytałem po powrocie z tej wycieczki jest ich ponad 1800! Tysiąc osiemset żeby nie było wątpliwości. To się czuje w nogach, szczególnie jak się próbuje biec. Swój ból mają ci, którzy pokonują tę trasę z pełnym plecakiem. W każdym razie do punktu Sealy Tarns dotarłem zziajany w niecałą godzinę od startu, co mnie swoją drogą pozytywnie zaskoczyło. Przerwa na picie, batona i fotki. Widać stąd ładnie całą dolinę nad rzeką Hookera, gdzie jest położona wioska MtCook, jezioro Muellera ale też stoi się bezpośrednio naprzeciwko lodowca Muellera i ponad 2,5 tysięcznych szczytów zaraz za nim. Odpoczywałem ok. 10-15 minut, chyba za długo bo zacząłem kombinować. Skoro tu dotarłem w niecałą godzinę i jest to połowa drogi do Mueller Hut to gdybym ruszył dalej w górę tym samym tempem to … No i spontanicznie, w butach trailowych, z lekkim plecaczkiem po chwili już próbowałem biec w kierunku Mueller Hut. Schody się skończyły ale zaczął się nierówny teren. Najpierw skały, potem piarg, potem zwałowisko dużych głazów, znowu piarg, tym razem bardziej stromy. Czas mijał a mi coraz trudniej było zawrócić – im byłem bliżej tym bardziej chciałem „zaliczyć” cel. Po osiągnięciu grani szlak do schroniska skręca ostro w lewo wychodząc na zachodnią stronę grani Sealy Range. Jednocześnie otwiera się widok na górną partię i kocioł lodowca Muellera, kolejny lodowiec i kolejny grzbiet dwutysięczników. Krajobraz zmienia się na taki bardziej mroczny i odludny, znika widok na dolinę Hookera a szlak prowadzi przez coś w rodzaju kamienisto-skalnej pustyni. Wreszcie dostrzegam charakterystyczny czerwony budynek Mueller Hut i ostatecznie docieram tam po 2 godzinach i 15 minutach, co uznaję za genialny wynik. Schronisko Muellera (1.810 m npm) organizacyjnie nie różni się od tych, które widziałem we Fiordlandzie – nie ma jedynie paliwa a woda jest jedynie deszczowa, zbierana do wielkich beczek. Za to ew. mieszkańcy schroniska mają liczne i inteligentne towarzystwo – całe stada papug Kea krążą i chodzą dookoła, nawołując swoim charakterystycznym głosem „keeaa, keeaa…”. Dają podejść do siebie bardzo blisko ale cały czas bacznie obserwują co się dzieje. W sumie ciekawie by tu było spędzić noc. Ale muszę wracać – jest już 16 a nie wziąłem ze sobą żadnej latarki, jeśli więc cokolwiek opóźni mój powrót to będzie nieciekawie. Zbiegam tą samą drogą na pełnej koncentracji, skupiając się na każdym kolejnym kroku. Etap z góry do Sealy Tarns mija w sumie niepostrzeżenie, trasa jest urozmaicona, wymaga uwagi więc czas znika błyskawicznie. Za to etap zbiegania po schodach to męczarnia, w nogach a szczególnie kolanach kumuluje się zmęczenie z poprzednich dni i dzisiejszej „lekkiej wycieczki biegowej”. Kilka razy przechodzę do marszu żeby oszczędzić stawy. W końcu docieram na dół i ostatnie dwa km do hotelu po płaskim to prawdziwa ulga. Ostatecznie wbieg do Mueller Hut i zbieg zajęły mi łącznie 3,5 godziny. Przewyższenie – prawie 2,4 tys. metrów. Nieźle jak na „rest day”. A miało być tak leniwie …
Po tym pięknym i niespodziewanym wyczynie, z pełną satysfakcją (miał być dzisiaj Mueller Hut no i jest zaliczony) idę zakończyć dzień obiadokolacją w tej samej knajpie co wczoraj. Z deserem, piwem i lekturą w ręku czas miło mija u stóp MtCook. To mój ostatni dzień w Alpach i także ostatni dzień na Wyspie Południowej. Nie spieszę się.