Geoblog.pl    whisky    Podróże    Nowa Zelandia    Sanktuarium ...
Zwiń mapę
2015
14
mar

Sanktuarium ...

 
Nowa Zelandia
Nowa Zelandia, Caroline Hut
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 21648 km
 
Mogłem ostatecznie nie być we Fiordlandzie gdyby warunki były niesprzyjające ale trekking w rejonie najwyższej góry Alp Nowozelandzkich był żelaznym punktem w mojej agendzie. Mt Cook musiałem zobaczyć a jeszcze jakby się dało podejść jak najbliżej szczytu ... Samo wejście już jest dla profesjonalistów, to nie jest turystyczny szczyt, no i pewnie nie dla kogoś kto się tam wybiera solo. Z wcześniejszego rozpoznania wynikało, że największą szansę dużego zbliżenia się do masywu Mt Cook daje podjęcie próby przejścia jednej z przełęczy odcinającej tę górę od otaczających pomniejszych górek. Padło na Ball Pas - dawała wejście na lodowce (m.in. lodowiec Caroline) od południowej strony Mt Cook, było sporo opisów tej trasy a jednocześnie był możliwy support (np. woda) ze strony jedynego schroniska w rejonie Mt Cook - schroniska Caroline. Niestety jest to schronisko prywatne należące do prywatnej agencji turystycznej i skorzystanie z niego nie wchodziło w grę. Musiałem więc wypożyczyć na te parę dni namiot oraz sprzęt do poruszania się po lodzie - czekan, raki, kask, ... Można je wypożyczyć właśnie w tej agencji, która zarządza schroniskiem Caroline. Agencja siedzibę ma w Tekapo i właśnie to był powód dla którego znalazłem się w tej miejscowości.
Od rana więc główne zadanie to właśnie organizacja brakującego sprzętu a potem transport busem do Parku Narodowego Mt Cook. Zameldowałem się więc raniutko w punkcie wydawania sprzętu i zgłosiłem czego potrzebuję. W czasie, kiedy mi wydawano sprzęt jednocześnie do wyjazdu w rejon Mt Cook zbierała się francuska grupa turystów, która wynajęła w tejże agencji przewodników. Od słowa do słowa okazało się, że jadą na obóz treningowy, będą nocować właśnie w schronisku Caroline a na okolicznych lodowcach będą uczyć się technik asekuracyjnych i ćwiczyć chodzenie po lodzie. A część z nich zamierzała też przejść przełęcz Ball Pass. Tyle, że ja planowałem przejście tej przełęczy z zachodu na wschód a oni odwrotnie. Może się spotkamy na przełęczy …
W rejon Mt Cook jadę busikiem, a droga prowadzi wzdłuż olbrzymiego jeziora lodowcowego Pukaki. Jest krótsze niż jezioro przy Queenstown ale i tak ma z 40-50 km długości. Zasilane jest za to z największego lodowca Nowej Zelandii – lodowca Tasmana. Dojeżdżamy do miejsca zwanego Mt Cook Village, ni to miejscowość, ni to osada. Stałych mieszkańców jest tu może kilkunastu, poza tym kwatery dla turystów i hotele wraz z infrastrukturą. Wszystko położone jest w obszernej dolinie, która jest swego rodzaju punktem zwornym łączącym kilka dolin otaczających masyw Mt Cook. W oddali góruje nad wszystkim Mt Cook a wokół tej alpejskiej „wioski” granie otaczających, ponad 2-tysięcznych gór. Moim pierwszym celem jest hotelik, w którym mam zamiar spędzić dwie noce po trekkingu w tych Alpach, gdzie zostawiam w depozycie część sprzętu. W międzyczasie spotykam jeszcze dwójkę, która dopiero co przeszła przez „moją” przełęcz w kierunku wschód-zachód i twierdzą, że jest to zdecydowanie korzystniejszy kierunek. Podejście na przełęcz od strony zachodniej jest wg nich mordercze. Opinia ta zostaje potwierdzona w punkcie informacyjnym, gdzie udaję się po aktualną prognozę pogody i zostawiam informację o planowanej trasie. W ostatniej chwili zmieniam planowany kierunek trasy na wschód-zachód, czyli na ten ponoć łatwiejszy. Zostaję oczywiście ostrzeżony, że trasa jest nieznakowana, trudna, wymagająca – przywołana została niedawana historia, sprzed kilku tygodni, ściągania helikopterem z tej właśnie trasy kilku turystów, którzy stracili orientację mimo dobrej pogody i wezwali ratowników na pomoc. A co będzie przy złej pogodzie? Zobaczymy. Zamiast więc od doliny Hookera zaczynam od doliny Tasmana. Okazuje się, że jeszcze parę km w głąb tej doliny, do początku jeziora Tasmana, można zostać podwiezionym (jest droga doprowadzona do pewnego momentu) z czego korzystam bo odcinek na dziś do pokonania jest i tak solidny. A potem zostaję wreszcie sam z doliną, widocznymi daleko z przodu ośnieżonymi szczytami Alp i moreną boczną lodowca Tasmana, wzdłuż której prowadzi pierwsze kilka km trasy.
Od teraz kieruję się mapą, kompasem i wyczuciem. Pierwsze kilometry nawigacyjnie są proste – do tzw. „Ball Shelter” prowadzi stara „droga” dokładnie wzdłuż moreny, dnem doliny. „Droga” to trochę na wyrost określenie – jest to lekko widoczny zarys ścieżki pomiędzy głazami i gruzowiskiem typowym dla terenu po przejściu lodowca. Wrażenie ogólnego chaosu, terenu zasypanego różnego rodzaju materiałem skalnym naniesionym z gór przez lodowiec. Ale kierunek jest jasny – na północ. Po drodze mam okazję popatrzeć na kilkukilometrowy odcinek końcowy lodowca Tasmana, który kończy się w jeziorze polodowcowym. Ma to wygląd brudnego jęzora lodowego przykrytego pokrywą z gruzu, pyłu i kamieni. Tyle, że jest tego parę tysięcy merów kwadratowych. Na granicy z jeziorem kawały tego brudnego lodu powoli się odłamują i spływają jeziorem powoli się wytapiając. Jezioro w tej części ma więc kolor brudno-szary. Po ok. 2 godzinach, gdy do Ball Shelter brakuje mi już niedużo mija mnie grupa francuskich turystów prowadzona przez przewodników z agencji, w której byłem dziś rano. Okazuje się, że zostali podwiezieni jeszcze dalej, poza odcinek asfaltowy pojazdem z napędem na 4 koła, choć patrząc wokół na rodzaj terenu wydaje się to trudne. Ale dogonili mnie więc coś w tym musi być. Po chwili spotykamy się wszyscy przy Ball Shelter, tj. schronie, w którym można awaryjnie nocować, wokół zresztą jest dogodne miejsce na kamping. Kilka minut odpoczynku, lunchyk. Idą do schroniska Caroline, w którym będą nocować a ja miałem w planie nocowanie gdzieś w okolicy więc postanawiam ułatwić sobie nawigowanie i spróbować trzymać się tej grupy. Zaraz za Ball Shelter wcinamy się ostro w zbocze. Do schroniska pozostaje nam wg mapy pokonanie ok. 800 metrów wysokości. I jest to naprawdę pokonywanie wysokości. Trudno doszukać się tu szlaku w kształcie jaki znamy z polskich gór czy choćby jaki do tej pory znałem z trasy Milford czy Routeburn. Po prostu napieramy w górę szukając co krok dobrego oparcia dla stóp i rąk. Na początku są zarośla, kosodrzewina, potem już tylko skała. Postanawiam zaufać trasie wyznaczanej przez przewodnika grupy francuskiej. Czasami trochę zostaję za nimi – mam chyba nieco większy plecak – ale staram się nie tracić kontaktu wzrokowego. Ponieważ nie patrzę na mapę trudno mi powiedzieć czy samodzielnie wybrałbym ten sam wariant. Jest to odcinek, na którym każdy idący wyznacza właściwie swoją własną drogę, choć oczywiście warunki naturalne narzucają jakieś ograniczenia. Zbocze jest naprawdę strome, dopiero po pokonaniu 400-500 metrów wysokości nieco się wypłaszcza i pojawiają się odcinki pozwalające na marsz w pozycji wyprostowanej. Wychodzę w końcu na grań i wtedy – nagle, bez ostrzeżenia - pojawia się widok na południową ścianę Mt Cook. Wspaniały, jestem właściwie na wprost, widzę wyraźnie lodowce schodzące z tej strony, dwa „zęby” szczytowe tej góry i lekkie wypłaszczenie pomiędzy nimi. A za mną w dole widzę teraz z góry cały teren, który dziś przeszedłem, długaśny jęzor lodowca Tasmana, najpierw brudny odcinek od jeziora, potem czysty biały ginący gdzieś daleko w dolinie. Jest naprawdę duży, potężny. Wrażenie tego ogromu otaczającego mnie teraz świata wzmaga się jeszcze kiedy dochodzi hałas lecącego znad jeziora samolotu, prawdopodobnie z turystyczną wycieczką widokową. Słyszę go ale nie widzę – po chwili dostrzegam małą kreseczkę na tle zbocza moreny głównej lodowca, z mojego miejsca ma wielkość może 5 milimetrów. Czuję się lekko przytłoczony ale szczęśliwy, że dotarłem do tego sanktuarium górskiego piękna.
Po krótkim odpoczynku ruszam dalej. Po spojrzeniu na mapę, sprawdzeniu wysokości wychodzi mi, że jestem na głównej grani, pomiędzy lodowcem Tasmana a lodowcem Ball. Stąd droga do schroniska Caroline jest już nawigacyjnie prosta, azymut na południowy zachód, zresztą po jakimś czasie dostrzegam zarys budynku daleko z przodu. Zostawiłem Francuzów trochę z tyłu, oni mają dłuższy odpoczynek. Powoli lawiruję między skałami we właściwą stronę ale teraz teren jest już dużo prostszy, lekko się wznosi, co chwila widać oznakowanie w postaci ułożonych kopczyków kamieni. W końcu ok. 18 dochodzę do schroniska i znajduję obok niego miejsce na biwak. To był męczący dzień więc bez zbędnej zwłoki organizuję sobie legowisko, jedzenie, wodę, etc. Schronisko jest położone doskonale, oferuje niezmącony widok na południową ścianę Mt Cook a także rozległą panoramę na kilka lodowców, w tym oczywiście głównie na lodowiec Tasmana. Ma to taki efekt, który na własne potrzeby nazywam „efektem kominka”. Kiedy po jedzeniu, w poczuciu bezpieczeństwa, w suchych ciepłych ubraniach siedzisz sobie na skale i masz przed sobą takie widoki, po prostu gapisz się na to bezmyślnie jak czasami na palący się w kominku ogień, odpływa cała niepotrzebna gonitwa myśli i nie czujesz upływającego czasu…
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (10)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (2)
DODAJ KOMENTARZ
zula
zula - 2015-03-29 11:27
Trudny dzień ...z jakże pięknym finałowym zdaniem!
 
zula
zula - 2015-03-29 18:01
Zdjęcia Kapitana przed snem- przepiękne!!!!
 
 
whisky
Robert
zwiedził 9.5% świata (19 państw)
Zasoby: 97 wpisów97 42 komentarze42 169 zdjęć169 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
10.07.2022 - 11.07.2022
 
 
06.08.2018 - 07.08.2018
 
 
26.09.2017 - 01.10.2017