Nie wiem czy wszyscy wiedzą co to takiego to takiego ten SkyDive. Wsadzają Cię do samolotu, wywożą na parę tysięcy metrów i wypychają przez otwarte drzwi. W ofercie jest kilkadziesiąt sekund swobodnego spadku, potem otwierasz spadochron i założenie jest takie, że lądujemy bezpiecznie w wyznaczonym miejscu. Jak nie masz licencji na samodzielne spadanie to oprócz spadochronu masz do pleców przyczepionego dodatkowo zawodowego spadochroniarza. Oczywiście największa frajda to te pierwsze kilkadziesiąt minut swobodnego nurkowania z ok. 4-5 tys. metrów. Widoki i przeżycia muszą być niesamowite, szczególnie w tej przepięknej okolicy. Tak sobie myślałem przez całą noc, której z emocji trochę nie przespałem. Zastanawiałem się jeszcze nad bungee ale doszedłem do wniosku że jeśli w ogóle to wolę spadać parę minut zamiast paru sekund. I dlatego wybrałem SkyDive. Cała zabawa w sumie miała zajęć 3 godziny więc na swój autobus do Tekapo o 14:00 miałem spokojnie zdążyć. Ponieważ i tak już nad ranem nie spałem więc wcześnie się wylogowałem z hostelu, zostawiłem w depozycie bagaże i już 20 minut przed czasem byłem w punkcie zbiórki. Postanowiłem nie jeść śniadania na wszelki wypadek, kto wie jakby zawartość śniadania zareagowała na swobodne nurkowanie z wysokości Mount Blanc...
No i przed 9:00 pojawiła się dziewczyna z teamu NZone i oświadczyła, że jej przykro, ale z powodu niekorzystnej prognozy pogody odwołane są wszystkie wyloty do południa a potem ocenią sytuację. Mają być chmury i może padać. Bezpieczeństwo przede wszystkim. No i niech mi teraz ktoś powie czy piątek 13-go przynosi mi pecha czy szczęście?? Bo sam nie wiem - decyzja była trudna ale jak już ją podjąłem to chciałem to zrobić, nastawiłem się, emocjonalnie byłem gotowy na przygodę i nowe doznania - więc byłem niezadowolony z odwołania. Ale racjonalna część mnie rozumiała odwołanie lotu i była zadowolona ze wybrałem taką odpowiedzialną firmę. Kasa został zwrócona i zostałem z 4 godzinami do zagospodarowania. No cóż, poszedłem na śniadanie, powałęsałem się jeszcze po sklepach, kupiłem prowiant na kilka dni trekkingu w Alpach i już był czas iść na autobus. Żegnam się już na dobre z Queenstown - ogólnie bardzo fajne i ładne miejsce. Ciekawie musi tu być zimą. A teraz odjazd w kierunku północnym.
Podróż busem do Tekapo, miasteczka nad jeziorem o tej samej nazwie ma trwać 4-5 godzin. Mam czas aby poobserwować okolicę i dochodzę do wniosku że pomiędzy miastami to w dużej części jest tu pustkowie. Góry, góry, pagóry, puste przestrzenie. Ciężko coś w takich warunkach zorganizować. Gdzieś wypas owiec, gdzie indziej krów. Osad w rodzaju naszych wsi i miasteczek, jakie mijamy w Polsce jadąc przez kraj w ogóle nie ma, przynajmniej w tej części Nowej Zelandii gdzie teraz jestem. Zaraz za Queenstown było jeszcze sporo plantacji winorośli - wino to też jeden z produktów eksportowych. Potem dopiero, gdzieś po dwóch godzinach trochę się teren wypłaszcza i wjeżdżamy w obszar znany podobno z hodowli warzyw i owoców. Zatrzymujemy się na krótki postój w okolicy Omarama gdzie trafiamy na czynny bazar, na którym można się zaopatrzyć w świeże produkty jak i ich przetwory.
Ok. godz. 19 docieramy do Tekapo. Malutka mieścina nad dużym i pięknym polodowcowym jeziorem. Jezioro ma silnie jasnoniebieski kolor, to prawdopodobnie efekt osadów polodowcowych. W Tekapo - jak się później dowiaduję - mieszka niecały tysiąc stałych mieszkańców a przejeżdżający i przyjeżdżający turyści stanowią podstawę utrzymania. Jest parę lokali gastronomicznych, sklepiki ogólne i te z pamiątkami. Jest też kościół Dobrego Pasterza, popularny wśród zawierających małżeństwa (ponoć zawarcie tu ślubu przynosi młodej parze szczęście) i obserwatorium astronomiczne na wzgórzu za miastem, bo podobno w Tekapo jak nigdzie indziej widać wyraźnie i przejrzyście niebo i ciała niebieskie. Ja tymczasem koncentruję się na potrzebach własnego ciała, odnajduję swoją kwaterę, bardzo sympatyczny pokoik w prywatnym domu i idę coś zjeść. Od jutra przez kilka dni mam być znowu na "turystycznej" diecie więc dziś mam ochotę na coś treściwego. Ostatecznie trafiam do lokalu Mackenzies Bar i szczerze go wszystkim polecam. Jedzenie i piwo dobre, a ja zamawiam coś co mnie zaskakuje formą podania. Miał być mix mięsny i jest. Ale czekałem na dobrze zgrillowane kawałki trzech zwierząt a tymczasem ląduje przede mną gorący kawałek powulkanicznego kamienia, na którym zaczynają skwierczeć SUROWE kawałki kurczaka, jagnięciny i wołowiny. Zadaniem klienta jest dopilnować aby mięsko się dobrze przyrządziło i konsumowanie go kiedy uzna że jest już gotowe. Świetna zabawa! Do tego frytki i spory zbiór warzyw. Taka kolacja podlana lokalnym piwem dobrze mnie nastawia na kolejne dni i dochodzę do wniosku, że może jednak piątek 13-go powinienem uznać za szczęśliwy dla siebie. Tak widocznie miało być.