To nie była łatwa noc. Nie z powodu deszczu bo tym razem nie padało. Ale tym razem trafiłem do sali razem z chyba 4 czy 5 chrapaczami. Akurat zatyczek do uszu zapomniałem zabrać, no nie pomyślałem... A goście dawali ostro, prawdziwa symfonia dźwięków, aż dziwne że sami przy tym spali. Ok. 3 w nocy się poddałem, kilkakrotne szturchniecia i inne metody pomagały tylko chwilowo. Wraz z materacem przeniosłem się do kuchni i w końcu udało mi się zasnąć. Obudzony rano sniadaniową krzataniną zaczynam się ogarniać. Słowo o jedzeniu na treku - ponieważ w chatach jest gaz i kuchenki to nie trzeba ciągnąć ze sobą swojego paliwa i palnika. Nie ma za to koszy na śmieci, gniazdek z prądem, zasięgu komórek, tv i internetu. Browarka, coca coli i McDonalda też nie :-) zatem trzeba zabrać coś co jest łatwe do przygotowania, zajmuje niewiele miejsca, nie waży dużo i nie generuje dużo odpadków. Wszystkie te kryteria spełnia jedzenie liofilizowane, które akurat w NZ jest łatwe do nabycia i zdecydowana większość wedrujacych z tego właśnie korzystała. W tym i ja - Osobna torebka na śniadanie osobna na obiad, zalewamy wodą i gotowe.
Dziś też trzeba sprawnie wyjść bo na końcu treku jest zatoka, przez którą można się przedostać łodzią. Łódź odpływa o dwóch różnych godzinach i oczywiście rok wcześniej trzeba było kupić bilet na jeden z tych dwóch przewozów :-D A teraz trzeba na niego zdążyć. Nie powinienem mieć z tym problemów, trasa jest łatwa idzie się przez las, nad rzeką, później wzdłuż jeziora Ada. Droga wije się raz lekko w górę raz w dół ale generalnie z tendencja spadającą. Jest ładnie ale bez takich emocji jak wczoraj. Różnica - jest jakby więcej ptaków, słychać je dookoła, niektóre, drobniejsze, jak nasze wróble, mają zwyczaj wyskakiwac na drogę po czym szybko uciekają. W ogóle ptaki to osobna historia w NZ. Z braku naturalnych drapieżników, przed eurokolonizacją, rozwinęło się tu wiele gatunków endemicznych, w tym spora grupa nielotów. Łaziły sobie po ziemi bo nie musiały latać żeby umknać jakimś ssakom. Aż pojawił się Europejczyk, który przywiózł ze sobą różne ssaki i zaczęły się kłopoty dla małych nielotów. Dziś DOC prowadzi wielką akcję we wszystkich Parkach Narodowych przetrzebienia łasic, oposów, kun i wydr. Cel to przywrócenie populacji ptaków. Często obok trasy postawione są pułapki na te niewielkie ssaki.
Nie, nie zapomniałem o muszkach tak jak one o mnie. Regularnie się opryskiwałem repelentem ale i tak nie ustrzegłem się serii celnych ciosów z ich strony. Kumulacja nastąpiła na punkcie kończącym trek Milford, zwanym Sandfly Point. Nie bez przyczyny - są tu wszędzie. Dla utrapionych turystów został postawiony drewniany zamykany barak, w którym wszyscy się chowają W oczekiwaniu na swoją łódź. Wreszcie jest, okretujemy się i odpływamy. Misja Milford zakończona. A na łodzi niespodzianka - nagle słyszę swojski język i okazuje się, że jest to dwóch członków załogi jachtu Katharsis2. Czytałem o nim jeszcze przed wyjazdem, to turystyczny jacht, który pobił w tym roku rekord świata w doplynieciu najdalej na południe. A teraz zakotwiczyli w Milford Sound w drodze powrotnej z Antarktydy. Fantastyczna sprawa! Mówią że reszta załogi wsuwa w porcie obiad więc oczywiście uderzamy do nich wspólnie. Następna godzinka mija nam na sympatycznej rozmowie przy prawdziwym piwku:-) Trochę im zazdroszczę - a może nawet nie trochę - niektórzy z nich są na wyprawie już kilka miesięcy. Też bym tak chciał... Na koniec pstrykamy sobie pamiątkowe fotki i żegnamy się. Oni muszą wypłynąć przed morskim przypływem (w końcu jesteśmy nad zatoką) a ja zmierzam do miejsca noclegu, tutejszej noclegowni dla backpackersów. Oczywiście rezerwacja była parę miesięcy wcześniej, a jakże. Jak się okazuje słusznie bo wolnych miejsc brak. Ląduję w sali z czterema łóżkami, biorę cieplutki prysznic (rozkosz!!!) a jak wracam do pokoju to zastaję w nim trójkę Hindusów. To z nimi dziś będę dzielił ciemność nocy. Ciekawe czy Hindusi chrapią...