Noc podobna do poprzedniej, czyli dudniący o dach całą noc deszcz. Wszyscy wstają zdecydowanie wcześnie bo to ma być najdłuższy i najtrudniejszy odcinek na tej trasie. Mamy przejść przez przełęcz McKinnona, czyli na drugą stronę pasma górskiego oddzielajacego dolinę Clintona od Milford Sound. Kiedyś podobno była to główna trasa łącząca środek wyspy z zachodnim wybrzeżem, wykorzystywana przez Maorysów i wczesnych europejskich kolonizatorów. Rano sala główna schroniska przypomina wielkie pobojowisko w łaźni - wszyscy jednocześnie się pakują, robią śniadanie a to wszystko w atmosferze wilgotnych oparów z mokrych ciuchów, które próbowały tu przez noc wyschnąć. Oczywiście nic z tego, ubrania są teraz tylko równomiernie wilgotne :-) Pakuje je więc hermetycznie, zakładam wariant awaryjny, energetyczne śniadanie i w drogę. Początek podobny do dnia poprzedniego - droga przez las, pada, dookoła mokro i wilgotno. Po ok dwóch godzinach zaczyna się robić ciekawiej bo wychodzę ponad granice drzew i deszcz przestał padać. Po kolejnej godzinie jestem na przełęczy, po jej drugiej stronie jest mniej chmur i prześwituje błękitne niebo, zaczynają być widoczne fragmenty świata. Na przełęczy kilka osób, jest obelisk z kamieni poświęcony odkrywcy tej przełęczy. Dalsza droga prowadzi jeszcze nieco w górę granią, do schronu turystycznego. Wychodzę więc jeszcze jakieś 100 m wyżej ponad przełęcz i wtedy zostaję wreszcie nagrodzony. Chmury rozwiewają się tak, że prawie nic już nie przesłania widoków - świeci słońce i widzę z góry całą dolinę Clintona oraz dolinę, w którą będę zaraz schodził. Jest przepięknie, teraz widać majestat i urodę okolicy, przez którą szedłem dwa ostatnie dni. Można zatrzymywać się co chwila i robić kolejne zdjecia choć z góry wiadomo że one i tak nie oddadzą w pełni tego wrażenia i emocji. Spędzam tam na górze chyba z godzine wygrzewając się i sycąc oczy widokami. Ale w końcu trzeba ruszać, kawał drogi przede mną. Trasa sprowadza stromymi zakosami do rzeki po drugiej stronie przełęczy. Prowadzi wzdłuż rzeki, która po ostatnich opadach przybrała i kotłuje się straszliwie w ciasnym skalnym korycie. Ciekawie to wygląda z kolejnych wiszących mostów. Powoli zanurzam się znowu w zarośla, krzaki i las. Wreszcie po dwóch godzinach od przełęczy droga dochodzi do miejsca, gdzie jest odbicie do wodospadu Sutherlanda. Szacowany czas dojścia to dodatkowa godzina tam i kolejna spowrotem. Idę i wraz z mijającym minutami dochodzi do mnie coraz glosniejszy odgłos tego wodospadu. Nie dziwi nic - jak już się pod nim stanie - a dochodzi się pod sam wodospad - to wiadomo, że musi być huk, grzmot i pokaz wielkiej potęgi natury. Tu czuć moc Wszechrzeczy. Wyobraźcie sobie 600 m w pionie, szerokie na co najmniej 30 m. I to wszystko ma formę nieustająco zwalajacej się masy wody. Wyobraźcie sobie huk towarzyszacy uderzeniu tej masy wody o dno doliny na którą spada i rozbryzg jaki przy tym powstaje. Brak słów - widziałem już wodospad Dettifoss w Islandii, największy w Europie, ale to jest zupełnie inne wrażenie. Wodospad Sutherlanda jest największy w Nowej Zelandii i jest jednym z najwyższych na świecie.
Uff, po tej dawce adrenaliny pozostaje godzinka łatwej trasy do chaty Dumpling, ostatniej na trasie Milford. docieram do niej bez problemu, jest ładna, przestrzenna, jest pogoda, więc można wszystko wysuszyć. Ale zawsze jest jakiś koszt dobrych rzeczy :-) Oto pojawiają się bohaterowie tej części Nowej Zelandii, główni drapieżnicy i najliczniejsi mieszkańcy tych rejonów - gryzące muszki zwane pieszczotliwie sandfly. Są małe, gryzą, bardzo nie boli ale swędzi i długo się goi. Teraz trzeba nauczyć się z nimi żyć.