No i wreszcie docieram do miejsca docelowego. Ok. godz. 11 lokalnego czasu ląduję w Christchurch. W Polsce jest dokładnie 12 godzin wcześniej, czyli 23 dnia poprzedniego. Zasadniczo tego jakoś nie przeżywam choć wyraźnie chce mi się spać. Ale adrenalina mnie trzyma na nogach bo teraz dwa spore stresy. Po pierwsze - czy zobaczę swój plecak na belcie. A po drugie czy nie będzie problemu z celnikami - naczytalem się różnych relacji. Plecak szczęśliwie jest więc ustawiam się w kolejce do przesłuchania. W końcu władca mojego losu wzywa mnie do siebie i zadaje jakże zaskakujące pytanie "jaki jest cel Pana podróży do NZ? ". W sumie po kilku następnych pytaniach zatrzymuje się na trzech kwestiach: czystosci moich butów trekkingowych, apteczce i wydrukach moich rezerwacji. Test przechodzę pomyślnie, plecaka nawet nie muszę otwierać. 20 minut później, po przepakowaniu, wychodzę wreszcie z lotniska i mogę spokojnie odetchnąć nowozelandzkim powietrzem. Kwaterę na dzisiejszą noc mam ok 3 km od lotniska, pogoda ładna więc idę na pieszo. Po ponad 30 godzinach siedzenia jest to potrzebna odmiana, choćby dla poprawy krążenia krwi :). Po drodze mijam lokalną atrakcję - cos w rodzaju arktycznego parku rozrywki z pingwinami. To bardzo wyraźnie uświadamia w jakim miejscu świata jestem, stąd jest tylko ok. 6 tys. Km do Antarktydy, choć pingwiny można spotkać i na Nowej Zelandii. Po zrzuceniu plecaka na kwaterze po prostu sam rzucam się na łóżko i znikam na następne 5 godzin. Wieczorkiem krótki spacer po okolicy i kolacyjka w pobliskiej tawernie. Stek z warzywami plus piwo to koszt 23 tutejszych dolarów. Karta MBanku działa. Idę spać.