Pobudka jak zwykle raźnie, choć po wczorajszym morderczym dniu ruchy może nieco bardziej powolne. Tych gryzących choler ciągle jest dużo w okolicy. Ja po wczorajszym bliskim kontakcie z meszkami (już w Rinim) mam jakąś reakcję alergiczną - w nocy i spuchły ręce, a konkretnie dłonie. Dość porządnie - są mniej więcej 3x większe niż normalnie. Biorę leki przeciwuczuleniowe i z nadzieją, że zadziałają robię swoje. Śniadanko – standard islandzki, czyli kaszka i musli – staje w gardle. Ok. 9.00 wyruszamy. Na 9.30 musimy być na przystani aby się przeprawić przez jezioro. Po drodze zachodzimy do schroniska, zostawiamy śmieci, kupujemy Sprite’a dla Drink Managera no i po puszce Coli dla smaku. Na dole jesteśmy o czasie. Po krótkiej rozmowie okazuje się, ze kurs mamy za „half an hour”. Po 45 min żartujemy sobie, że pewnie chodziło o gościa o nazwisku "Hafenauer" ale nie – spóźniona łódź się zjawia, zabiera nas i po 20 min startujemy znaną już trasą po Kungsledenie. Lżejsze plecaki oznaczają znacząco szybszy marsz – po drodze zbieramy jeszcze grzyby. Jest ich dość dużo – może będzie z tego kolacja. Pogoda sprzyja, świeci słonko. Owiewa nas wietrzyk. Trochę pocimy się na podejściu – z Rafałem narzucamy ambitne tempo marszu. Docieramy do Rittak – tu robimy pierekusik. W międzyczasie o drogę dopytuje się dwoje starszych dziadków – jeszcze nas dziś nieraz zaskoczą. Ruszamy na przełęcz, grzybobranie w pełni. Przy moście zatrzymujemy się na sjestę poobiednią, w tym czasie dziadkowie nas oczywiście mijają. Dość ciężko idzie się naszym zmęczonym 8-dniowym marszem nogom, szczególnie po ruchomych kamieniach. Zmienia się pogoda – słońce znika i pojawia się dość silny wiatr. Nasz cel na dziś to schron w Parte. Zaczynam trochę odpadać na zejściu, towarzysze niedoli czekają na mnie przy pierwszym moście. Dalej posuwamy się razem. Wszyscy w miarę równym tempem poganiani przez muchy, komary no i dziadków. Cykl się ustala - my w marszu dziadków wyprzedzamy a oni, idąc w kaloszach dochodzą nas kiedy sobie odpoczywamy. W pewnym momencie na chwilkę pomyłkowo zbaczamy ze szlaku ale szybko się orientujemy i brniemy dalej do celu. Dochodzimy do miejsca naszego pierwszego biwaku. Zapada decyzja – zostajemy tu, nie idziemy dalej. Decyduje o tym zmęczenie oraz fakt, że w Parte i okolicach za nocleg trzeba płacić. Dyżurny Mirek przygotowuje energicznie kolację – dziś smakołyki. Kus-kus z sosem grzybowym z prawdziwych grzybów zasmażanych z cebulą i kiełbasa. Pycha! W trakcie rozbijania obozu zaczyna padać – deszczyk przeistacza się w prawdziwą ulewę. Na szczęście płachta biwakowa, której używamy po raz drugi na wyjeździe, zdaje egzamin. Przenosimy się pod nią i w dobrych nastrojach konsumujemy kolację. Drink manager dziś znowu stanął na wysokości zadania – spirit na Spricie pije szczęśliwa trójka. Ja wziąłem znowu leki przeciwuczuleniowe na swoje spuchnięte ręce więc rezygnuję z tego "energetycznego" napoju. Darek na przekór pogodzie wypala jeszcze kubańskie cygaro i ostatecznie w doskonałych nastrojach idziemy spać. Deszcz ciągle pada.