Wczorajszy deszcz wszystkim zaszedł za skórę. Nikt nie chce wychodzić z namiotów na teren biwaku nasiąknięty ogromną ilością wody. Ale iść trzeba, zwłaszcza, że dzisiaj mamy ostatni dzień marszowy i mamy dojść do samochodu, gdzie będzie można przebrać się w świeże i pachnące ubrania. Dyżurny ma problem z rozpaleniem ogniska na mokro ale przy wspólnej pomocy ognisko rozpala się i mamy znowu klasyczne, wyprawowe śniadanie. Szwedzka natura tym razem zaskoczyła nas ale w pozytywną stronę – mamy piękną słoneczną pogodę. Promienie słoneczne skutecznie pozwalają wysuszyć namoczone rzeczy, namioty itd. Pakujemy suche rzeczy do plecaków i w drogę. Trasę już znamy i po 20 minutach dochodzimy do schroniska w Parte. Tutaj chwila przerwy - idę ze swoimi spuchniętymi rękoma do osoby administrującej schroniskiem. Mam nadzieję, że zna takie przypadki, ma w apteczce jakiś lokalny specyfik albo zna jakieś zaklęcie albo ostatecznie może zadzwonić do przyjaciela. Niestety po 40 min, mimo dużych chęci tej osoby, kilku wykonanych telefonów, powracam w takim samym stanie, w jakim byłem. Co nam zostało, idziemy dalej. Przerwa i przekąski nad brzegiem jeziora, które mijaliśmy również pierwszego dnia. Tu dopada nas deszcz. Sarek jeszcze na odchodne pokazuje co potrafi nawywijać. Ok. 1 godz. przed Kvikkjokk spotykamy dziwnego osobnika, jakby Gandalfa z „Władcy Pierścieni”, tyle że rudego. Ruda broda, ogromny plecak przykryty żółtym pokrowcem, drugi ok. 20 litrów na piersi. Kowbojski kapelusz, żółty szalik, motocyklowe rękawiczki przy przytroczonych dwóch kijach i płóciennej siatce dopełniają obrazu. Osobliwa postać, żałujemy potem, że nie zrobiliśmy sobie z nim pamiątkowej foty. Dochodzimy w końcu do samochodów i tutaj niespodzianka. Strumień, który w dniu startu był spokojnym ciekiem wodnym, po kilku dniach deszczów zamienił się w prawdziwą „white water”. Druga niespodzianka z gatunku cudów medycznych - po konsultacji telefonicznej z lekarzem domowym w PL podnoszę na kilka chwil spuchnięte ręce do góry i ... opuchlizna "spływa" z dłoni! Widocznie opuchlizna była podtrzymywana "trybem życia", tzn. faktem, że cały dzień szło się z dłońmi opuszczonymi w dół a dodatkowo ramiona ciężkiego plecaka uciskały tętnice na ramionach. Ciekawe doświadczenie ...
Pakujemy się w samochód Rafała i znowu deszcz zaczyna padać. Nikt nie chce narażać się na powtórkę zmoknięcia z dnia poprzedniego i decydujemy się jechać tam gdzie nie pada. Okazało się, że pada w całej okolicy i po przejechaniu ok. 170 km zatrzymujemy się na parkingu obok oznaczenia „Krąg Polarny” Zabudowania parkingu pozwalają nam zjeść kolację pod zadaszeniem ale deszcz jeszcze trzyma. W międzyczasie udaje nam się zebrać kilka grzybków, gotujemy je i podsmażone idealnie urozmaicają naszą kolację.
W godzinach wieczornych podjeżdża skoda. Okazuje się, że podróżuje nią 3 młodych chłopaków z PL, z wydziału leśnictwa. Zapraszamy ich pod dach. Wnoszą wartościowe wkupne - złowionego w jeziorze pstrąga, którego oprawiamy i wspólnie przyrządzamy. Delicje! Wieczorem wspólnie budujemy małe miasteczko namiotowe, wewnątrz wiaty i kładziemy się spać. W sumie oznacza to koniec zasadniczej wyprawy. Pozostało tylko dojechać do Polski.