Przedostatni dzień na Islandii powitaliśmy więc na campingu – w miasteczku rybackim położonym na źródłach energii geotermalnej ok. 8 km od BL. Dzięki temu miasto w całości korzysta z tej energii. Również dlatego na campingu jest ciepła woda (szkoda że nie ma pryszniców). Poranek oprócz śniadania zdominowała dyskusja (kontynuowana od wczoraj) i rozpatrywanie rozbieżności w ocenie sytuacji i planów spędzenia ostatniej nocy. To chyba efekt zbyt długiego przebywania ze sobą ale w sumie dość prosta sprawa budzi niepotrzebne emocje. Ostatecznie, po raz pierwszy w czasie naszej wędrówki, rozdzielamy się. Darek odwozi samochód do Reykjavíku po drodze zostawiając mnie ze wszystkimi plecakami w BL. Mirek, który chciałby nocować jeszcze raz na tutejszym campingu decyduje się zostać w Grindavíku i rozpytać o możliwości dotarcia stąd na lotnisko w poniedziałek rano. Z tego miejsca jest ponad 30 km. Oczekując na kolegów przepakowuję plecak. Poznaję jakiegoś Czecha, który też podróżował po wyspie. Oni chyba muszą mieć jakieś tańsze bilety – Polaków nie spotkaliśmy żadnych, za to Czechów „jak mrówków". Akurat kończę kiedy zaczyna padać deszcz. Przestawiam trzy plecaki od wiatę aby nie zmokły i w końcu o 9 po otwarciu BL przenoszę je po kolei do środka. Spojrzenia obsługi kiedy wnoszę trzeci plecak wyrażają oczekiwanie, że za chwilę przytargam kilka następnych. Ale sytuacja opanowana. Wszystkie graty w środku, ja tez już nie moknę. Rozglądam się dokładnie po wszystkich zakamarkach, robię trochę zdjęć tego jedynego w swoim rodzaju kurortu. Przy tej okazji przytrafia mi się śmieszna historia z japońskim (znowu!!!) turystą, który prosi mnie o zrobienie pamiątkowego zdjęcia na tle basenu. Biorę od niego aparat a on w tym czasie zapina pod szyję swój garniturek i ustawia do zdjęcia w pozycji na baczność (sic!!!). Tak mnie to rozbawiło, że proszę go o rewanż i pstryknięcie mi zdjęcia, po czym, powstrzymując śmiech staję w pozycji „na krakowiaczka". W końcu dociera Mirek – jak się okazuje nie musiał iść piechotą tylko złapał stopa. Informacje uzyskane przez niego precyzują nasze plany – kierunek na dzisiejszą noc jest jeden. Camping w Keflaviku. Darek dociera autobusem z Reykjaviku i ostatecznie ustalamy sprawy noclegu. Do Keflavíku zamierzamy oczywiście dotrzeć autostopem. W końcu wchodzimy na teren kąpieliska. Ceny nie są niskie – 1,2 tys. ISK od osoby – ale decyzję podjęliśmy już wcześniej znając te poziomy. Rozbieramy się w szatni, cały majdan zrzucamy w korytarzu i jazda do cieplutkiej wody. Od tej chwili cały czas towarzyszy nam uczucie komfortu. Blue Lagoon to zespół kilku połączonych basenów wypełnionych geotermalnie ogrzaną wodą. Temperatura wody to 37-40 stopni C. Woda zawiera jakieś algi które nadają jej specyficzny, naprawdę błękitny kolor. Dodatkowo jest bogata w jakieś bakterie, które podobno bardzo korzystnie wpływają na skórę. Wzdłuż basenów urządzono trzy rodzaje łaźni: parowa w skalnej grocie, klasyczna sauna fińska i prawdziwa ruska bania. Dodatkowo można skusić się na masaż. Jest też mini wodospad pod którym można poczuć relaksującą moc spadającej wody. Wszystkie te atrakcje w cenie biletu. Czas nieograniczony. Woda w basenie jest miękka w dotyku i jakby mydlana. Dla chętnych stoją skrzynie ze specjalnym białym mazidłem. Wszyscy robią sobie z niego maseczki na twarz. Też się tym smarujemy – jak wszyscy to wszyscy - no a potem sesja fotograficzna. Korzystamy ze wszystkich atrakcji przez ponad 4 godziny. Ostatnia sesja fotograficzna dla uwiecznienia luksusowych warunków w jakich spędzamy ostatnie chwile na Islandii. Darek przy okazji uczy się jak robić zbliżenia moim cyfrowym aparatem – w końcu rodzina i znajomi muszą mnie rozpoznać na zdjęciu. Ostatecznie wychodzimy z ośrodka czyści i pachnący w świeżej zmianie odzieży, przechowanej hermetycznie na drogę powrotną. Na przystanku autobusowym robimy pierekusik wzbudzając zrozumiałe zainteresowanie klientów luksusowego ośrodka. Wychodzimy spróbować szczęścia na drodze po raz ostatni. W sumie nie czekamy długo. Zatrzymuje się dwóch amerykanów pracujących w bazie NATO. Mogą zabrać dwie osoby. Darek na ochotnika zostaje. My zabieramy cały majdan. Potem dochodzimy do wniosku, że zmieścilibyśmy się wszyscy ale cóż... prawo nie pozwala, samochód przewidziany na cztery osoby. Amerykanie wiozą nas inną drogą dzięki czemu poznajemy jeszcze jeden camping w Keflavíku. Ostatecznie zawożą nas na nowy camping, ten który poznaliśmy na wczorajszym rekonesansie. Mirek zostaje przy plecakach i czeka na Darka – bo tu się z nim umówiliśmy a ja idę sprawdzić ten drugi camping. Niedługo potem dociera Darek – okazuje się, że podróżował z Czechem, którego ja poznałem rano. Czech był specyficzny i jak opowiadał Darek bardzo szybko złapał okazję. Jego metoda była bardzo prosta i skuteczna aczkolwiek nieco niebezpieczna. Po prostu wyskakiwał z wyciągniętą ręką na szosę wprost pod koła nadjeżdżającego samochodu. Pierwszy w ostatniej chwili go wyminął ale już drugi się zatrzymał. Kierowca wolał nie ryzykować, że kolejny samochód rozjedzie go na drodze. Byli nawet tak uprzejmi, że zjechali z zaplanowanej trasy i zawieźli go na lotnisko a potem zawrócili i zawieźli Darka pod same drzwi campingu. Ostatecznie przemieszczamy się na drugi, starszy camping. Miejsce okazuje się bardzo dobre, ma pełną infrastrukturę, ciepłą wodę a dodatkowo wylatujący turyści zostawiają tu nieużytą żywność i butle z gazem. Nie będziemy rozbijać namiotu – prześpimy się w na podłodze, w śpiworach. Potężny obiad zaserwowany przez Darka wzbogacony przez różne dodatki (keczup, kawa, nutella, chlebek sezamowy itd.) oraz budyń zostawiony przez Mirka na czarną godzinę zapewniają sytość i dobry humor. Tak żegnamy Islandię. Jutro wylot. Po drodze dochodzą jeszcze jacyś Niemcy. Rozglądają się, szwargoczą coś pod nosem i wychodzą. Nie chcą chyba z nami nocować – ich sprawa. Widzimy jak za oknem na silnym wietrze próbują rozbić namiot – coś im nie wychodzi, chyba nie mają dużego doświadczenia. W końcu im się udaje ale wkrótce nocny wiatr i deszcz wyganiają ich jednak w jakieś inne, nieznane nam miejsce. Zasypiamy czyściutcy i najedzeni.