Budzimy się o 6 rano i nadstawiamy uszu – nic nie słychać. Ostrożnie otwieramy namiot, uff – nie ma latających dręczycieli, jest za to mgła. Szybkie śniadanie, pakowanie i przemieszczamy się kilkadziesiąt metrów dalej – na pobocze Ringu - łapać stopa. Pierwsza okazja podjeżdża eleganckim Voyagerem – jest to właścicielka oddalonego o 8 km (w miasteczku Skýtustaðir) motelu przy głównej drodze. Jest tam też stacja benzynowa. Decydujemy, że będzie to lepsze miejsce do łapania stopa. No i mamy nadzieję, że będzie tam mniej much. Cel na dziś to dotrzeć przynajmniej do Akureyri, a generalnie jedziemy Ringiem w kierunku na zachód i dalej już do stolicy (koniec wycieczki coraz bliżej). W międzyczasie muchy już wstały i okazuje się, że jest ich tu tyle samo ale miejsce w sumie jest dobre. Można odetchnąć w klimatyzowanym wnętrzu stacji, sklepu czy restauracji motelowej. Pełna cywilizacja. Dokładnie po drugiej stronie ulicy zaczyna się jezioro Mývatn i widać niewielkie kopce na jego brzegu albo wystające nad powierzchnię wody. To pozostałości po pradawnych wulkanach. Jest tu też krótka trasa krajobrazowo-edukacyjna po tych właśnie stożkach. Darek uparcie ze swoją moskitierą na twarzy (nawet go nie zachęcaliśmy żeby zatrzymywał samochody), ja swoją maskę (z chusty temblakowej) zakładam okazjonalnie a Mirek nadrabia dzisiejsze poranne wstawanie drzemiąc na ławeczce w przerwach pomiędzy machaniem na samochody. Po dłuższym staniu udaje mi się zatrzymać puste kombi. Kierowcą okazał się być przemiły nauczyciel śpiewu – Anglik, który przeniósł się tu 25 lat temu. Potrafił, jak to nauczyciel, fantastycznie opowiadać. Rozmowę oczywiście zaczęliśmy od much, wsiadając z ulgą do czystego wnętrza samochodu i z miejsca narzekając jak stare baby na tą lokalną dolegliwość. On na to po pierwsze przypomniał nam, że nazwę jeziora Mývatn tłumaczy się jako Jezioro Much a po drugie ze spokojem powiedział, że jeszcze nie zaczął się na poważnie sezon na muchy – wtedy jest ich kilkakrotnie więcej. Popatrzyliśmy po sobie przerażeni, w duchu gratulując sobie terminu przyjazdu. Naprawdę – nie wyobrażamy sobie normalnego funkcjonowania w takich warunkach. Dowiedzieliśmy się również, że 3 tygodnie wcześniej na północy wszędzie leżał jeszcze śnieg więc nasz wybór aby trasę robić z południa na północ był generalnie właściwy. Nasz nowy przewodnik, z którym mieliśmy dojechać do samego Akureyri, okazał się być źródłem mnóstwa informacji i historyjek – tych bardziej i mniej przydatnych. Ale czas się nam na pewno nie dłużył. Wiele mówił o zwyczajach Islandczyków, które również dla niego jako obcokrajowca na początku były zaskoczeniem. Opowiadał jak w tym czasie, od kiedy on tu wylądował, zmieniała się wyspa, co robią Islandczycy, jak spędzają wolny czas. W pewnym momencie przypomniał sobie, że po drodze jest przepiękny wodospad – Goðafoss - i zaproponował, że jeżeli mamy ochotę to może nam go pokazać. Chętnie przystaliśmy na propozycję – lepszego transportu nie mogliśmy sobie wymarzyć. Nie dość, że nas przewozi to jeszcze zatrzymuje się wyłącznie dla nas przy atrakcjach turystycznych. Nawet po drodze, kiedy widział, że przez szybę samochodu próbuję złapać w obiektyw co ładniejsze panoramy pytał się za każdym razem czy się może nie zatrzymać. Opowiedział nam oczywiście legendę związaną z „Wodospadem Bogów". Dalej rozmowy potoczyły się na temat pracy (właśnie był w trakcie organizacji największego na Islandii koncertu muzyki klasycznej) a potem rodziny. Generalnie było naprawdę miło. W Akureyri zawiózł nas na drogę wylotową abyśmy mogli łatwo coś dalej złapać, choć nie było mu to po drodze. Był naprawdę w porządku. Trochę żałowałem, że nie możemy zobaczyć największego miasta na północy wyspy – no ale czas już nas gonił. Nie wiedzieliśmy jak szybko uda nam się dotrzeć do stolicy – toż to jeszcze kawał drogi. Szybki pierekusik i bez zbędnej zwłoki czyhamy na następną okazję. Tym razem Darek łapie stopa. Dwóch Islandczyków osobowym samochodem zabiera nas do następnego dużego miasta Varmahlíð tj. jakieś kolejne 100 km w kierunku zachodnim. Po drodze krajobraz nieco się zmienia – już nie widać śniegu w szczytach gór na horyzoncie – jedziemy szeroką doliną, a góry po obu stronach mają taki „stepowy", „wysuszony" charakter. Prerie i Góry Skaliste z filmów o Indianach – te klimaty.