Tak jak przewidywaliśmy - znowu obudziły nas muchy. Nauczeni doświadczeniem z poprzedniego dnia pakujemy się jak najszybciej, dopóki jest w miarę chłodno i nie są jeszcze tak natarczywe – tzn. trochę mniej brzęczą i wydają się trochę zagubione, ospałe - i ruszamy. Śniadanie zjemy po drodze – znów łudzimy się, że może gorąco lub jakiś zefirek uwolni nas od tej dodatkowej „atrakcji" Islandii. Oczywiście zakładamy nasze antymuchowe patenty. Najgorsze jest włażenie tego paskudztwa do uszu, nosa i kącików oczu. Ruszamy w kierunku głównej drogi prowadzącej do kolejnego zaplanowanego przez nas punktu - jeziora Mývatn. Rozważaliśmy trasę przez wulkan Krafla ale mi dalej dokuczają nie zaleczone małe palce u stóp. Przez to opóźniam tempo marszu ale jakoś człapiemy. Krafla więc odpada. Będziemy szli drogą – a nuż będziemy mieli szczęście i złapiemy stopa? Niestety muchy idą z nami. Pogoda jest piękna ale nie możemy do końca tego wykorzystać – wełniana czapka zaciągnięta na uszy grzeje mnie niemiłosiernie ale to lepsze niż mała rodzinka much gnieżdżąca się w każdym z moich uszu. Dochodzimy do pierwszego skrzyżowania z drogą Mývatn Ásbyrgi. Muchy są nadal ale wydają się nieco mniej natarczywe – jesteśmy na wzniesieniu więc lekki wietrzyk pomaga. Robimy tu śniadanie. W trakcie posiłku nadjeżdża z północy samochód osobowy z dwiema osobami w środku. Pozdrawiamy ich machając – jadą oglądać Dettifoss. Dalej brniemy drogą przez mało atrakcyjny obszar – dookoła pustynia. Przypieka słoneczko. W oddali na horyzoncie widzimy punkt programu, którego na pewno tym razem nie zaliczymy. To ośnieżony czubek góry Herðubreið. Mówi się trudno – będzie po co wracać na Islandię. Po godzinie odpoczynek – ja staram się po raz n-ty jakoś opatrzyć paluchy. Niespodziewanie pojawia się samochód. To para którą pozdrawialiśmy przy śniadaniu. Zatrzymują się – jadą do Mývatn i zgadzają się nas zabrać. W bagażniku leżą już dwa dość duże plecaki – będzie kłopot. Ledwo się mieścimy, dwa plecaki w środku lądują na naszych kolanach. Ale nic to. Jedziemy. Samochód jest maksymalnie obciążony. Co chwila przycieramy podwoziem o wystające kamienie. Nasi gospodarze – narodowości czeskiej (już nas nie dziwi ilość Czechów na tej wyspie) są bardzo mili. Kilka razy kierowca się zatrzymuje sprawdzić czy coś się nie oberwało od wypożyczonego samochodu. Mamy wrażenie, że za chwilę powie iż samochód jest za bardzo obciążony i nas wysadzi. Staramy się więc potulnie siedzieć i nie drażnić naszych dobroczyńców. Ale nie, dowozi nas po godzinie do stacji benzynowej w Reykjahlíð – miasta nad samym jeziorem. Prawdopodobnie mieliśmy dużo szczęścia – po drodze nic nie jechało w stronę wodospadu i nikt nas nie wyprzedził, a to odcinek 30 km. Na stacji chwile radości. Jest zasięg. Rozmawiamy z rodzinami. Darek kupuje piwo i wreszcie spełnia towarzyszące mu od kilku dni marzenie – goli się. Ja kupuję kilka niespodzianek. Zażywamy nieco higieny w cywilizowanych warunkach toalety na stacji. Po godzinie przerwy pakujemy się, nabieramy wody na maksa i ruszamy w trasę, którą w międzyczasie wyznaczyłem. Ma nas oprowadzić przez gorące źródła, krater wulkanu i dalej wzdłuż wschodniego brzegu jeziora. Po krótkim błądzeniu znajdujemy wreszcie drogę. Po ok. 2 godzinach trafiamy na zagospodarowany placyk przed górą głazów. Tu gdzieś mają być gorące źródła. Szukamy wzrokiem czegoś podobnego do gorących źródeł w Landmannalaugar. Ale Islandia znów nas zaskoczyła. Okazuje się, że gorące źródła Grjótagjá znajdują się w grotach pod głazami (mogliśmy się domyśleć po nazwie J). Plansza informacyjna mówi że woda ma ok. 50 stopni C i jest za gorąca do kąpieli. Stwierdzamy z Mirkiem, że woda rzeczywiście jest za gorąca na kąpiel ale nogi warto wymoczyć. Zwłaszcza moje - myślę, że może gorąca woda z siarką wpłynie na moje stopy pozytywnie. Najpierw szybki pierekusik. Darek badając temperaturę wody dochodzi do wniosku, że cieplejszą wlewa do wanny i deklaruje, że wykąpie się cały. Ostatecznie robimy to wszyscy zanurzając się w niej stopniowo w strojach praprzodka Adama. Gorąca woda jest dużą przyjemnością. Co za komfort! To już drugi moment radości dzisiaj. Ruszamy dalej – przed nami krater wulkanu Hverfell. Aż szkoda wchodzić na górę pyłu i popiołu po ostatniej kąpieli. Wchodzimy po zboczu na czarną, żwirową górę wysoką na prawie 500 m. Wejście zajmuje nam niecałe 20 min. Plecaki nie są już takie ciężkie no i mamy kondycję. Krater szeroki na ponad 1000m robi na nas wrażenie. Na górze kilka razy o mało nas nie zwiewa silny podmuch wiatru. Co chwila pstrykamy fotki – widoki na wszystkie strony świata i do wewnątrz lejka wygasłego wulkanu. Najładniejsza panorama oczywiście na jezioro Mývatn i jego wyspy, pola lawy pod wulkanem i słupy pary z okolicznych gorących źródeł. W końcu coraz silniejszy wiatr spędza nas z krawędzi i schodzimy na południową stronę. Zejście jest dużo bardziej strome od wejścia, biegnie krótkimi zakosami w dół. Idziemy potem przez labirynt wśród różnych form skalnych otoczonych przez lawę Dimmuborgir. Po wyjściu na główną drogę (Ring) zaczynamy rozglądać się za noclegiem. Niestety znowu pojawiają się muchy w dużych ilościach. A już prawie o nich zapomnieliśmy. Nadzieja, że wieczorny chłód je zneutralizuje spełzła na niczym. Namiot rozbijamy przy drodze, kapiemy się jeszcze w jeziorze aby zmyć pył i kurz wulkaniczny. Potem krótka akcja logistyczna z wchodzeniem do namiotu i kolację robimy już wewnątrz namiotu. Próbujemy specjalności kuchni islandzkiej – suszonej ryby z masłem zakupionych przeze mnie na stacji. Z ukraińską wódeczką przytarganą przez nas aż tutaj smakuje wybornie. Jest to miła chwila kiedy człowiek jest najedzony, muchy nie gryzą i nie trzeba nigdzie iść. Zasypiamy. Plan na jutro – pobudka o 6 rano aby zjeść śniadanie i spakować się przed muchami.