Obudził nas deszcz uderzający w tropik namiotu. Godz. 8.00. Chwila zastanowienia i... Nie to nie może być deszcz bo przecież wyraźnie przez namiot przebija słońce. Jednak coś wyraźnie uderza w ścianki namiotu. Jako dzisiejszy dyżurny Darek wychodzi na zewnątrz pierwszy, musi przytargać wodę ze strumienia na śniadanie. Pogoda jest fantastyczna, przepiękne słońce, niebo bez chmurki ale wokół katastrofa. Sfory małych much czy meszek atakuje wszystko co się rusza, włazi do oczu, ust, nosa i uszu. Darek biegiem pędzi po wodę i jeszcze szybciej wraca. Muchy za nim, nie odstępują go na krok. Wpada do namiotu i jak najszybciej go zamyka. Parę sztuk się dostało do środka – krótka walka i znów jesteśmy sami w namiocie. Jak tu fajnie. Nie za bardzo wiemy co zrobić z tym problemem ale dochodzimy do wniosku, że jak wyjdziemy wyżej, to muchy znikną. W środku przygotowujemy i zjadamy śniadanie cały czas czując i słysząc nieustający atak muszych wojowników na namiot. Po zjedzeniu maksymalnie pakujemy się w namiocie i w końcu wynurzamy się. Ewakuacja nie trwała dłużej niż kwadrans. Tak szybko jeszcze się nie zwijaliśmy. Muchy są tak nachalne i natarczywe, że staramy się zniknąć jak najszybciej. Rzeczy zapakowaliśmy tylko pobieżnie – mamy nadzieję uciec z tego piekielnego miejsca i przepakować się w jakimś wyżej położonym miejscu gdzie nie będzie tego dziadostwa. Niestety – nadzieje były płonne – jak się okazało islandzkie muchy są bardzo wytrwałe i przyjacielskie. Przepakowujemy się w końcu w ich towarzystwie. Rozpoczynamy kolejny dzień marszu w parku narodowym. Kanion Jökulsy jeszcze piękniejszy niż wczoraj – jest jeszcze głębszy i szerszy. Coś niesamowitego, zapiera dech w piersiach. Jedynie muchy psują odbiór. Jedyny plus to to, że nie gryzą – ale ich natręctwo doprowadza do szału. Jest piękna pogoda i prawie bezwietrznie – i to paradoksalnie dzisiaj wcale nie jest dobre, muchy szaleją z radości. Po drodze każdy szuka patentu jak sobie z nimi radzić – chcemy przynajmniej osłonić twarz, uszy, nos i oczy. Darek zerwał gałązkę i omiata się nią wokół głowy, ja założyłem ciemne okulary i wełnianą czapkę a Mirek – on był w syberyjskiej tajdze i jego to nie rusza. Szlak sprowadza nas w dół - schodzimy nad samą rzekę. Jeden z dopływów musimy przejść w bród – już trochę odwykliśmy ale tym razem przeprawa poszła nam błyskawicznie, rzeka jest łatwa do przejścia. Idziemy dalej wzdłuż mniejszych dopływów Jökulsy, po drodze z jednej i z drugiej strony rzeki masa mniejszych wodospadów, bardzo malowniczych. Byłoby cudownie gdyby nie muchy. Uspokajają się jedynie w miejscach, gdzie czuć większy powiew wiatru lub jest chłodniej. W pewnym momencie nasza złość na muchy sięga zenitu – szukamy lepszego sposobu ochrony przed nimi i w oparciu o zawartość apteczki (gaza, chusta temblakowa) ja z Darkiem przygotowujemy coś w rodzaju maseczek na twarz – prawie moskitiery, których niestety nie wzięliśmy ze sobą. Mirek śmieje się z nas do rozpuku, on to jakoś wytrzymuje. Po drodze mijają nas wolontariusze znakujący szlak. Jakoś dziwnie na nas patrzą –wyglądamy jak islamscy terroryści. Wychodzimy nieco wyżej – pojawia się trochę wiatru i muchy nagle znikają. Taka prosta rzecz a ile radości. Co za ulga. Wreszcie można podziwiać widoki, odetchnąć głębiej bez obawy, że coś wpadnie do gardła. Zbliża się czas pierekusu – mamy mało wody, skupieni na muchach zapomnieliśmy o tym, a nagle odkrywamy, że aż do Dettifoss nie widać już na mapie żadnej rzeki. Trudno, idziemy dalej – coś wymyślimy. W pewnym momencie zauważamy niedaleko w zagłębieniu łachę śniegu – już mamy czystą i bardzo zimną wodę. Pycha. Mobilizujemy Darka – dzisiejszego dyżurnego - do szybkiego znalezienia miejsca na posiłek – wynajduję jamę w ziemi i działamy. Trochę much zakłóca posiłek ale nie jest ich już tak dużo – może minęliśmy ich główny obszar działania? Posileni ruszamy i dochodzimy do rozwidlenia dróg. Obie prowadzą do celu (Dettifoss), przed którym się zbiegają. Jedna jest łatwa a druga trudniejsza i bardziej wymagająca. Ponieważ dzisiaj mi najbardziej dokuczają nogi (jeszcze się chyba nie zagoiły do końca odciski z pamiętnego odcinka po asfalcie) – decyzja wyboru wariantu należy do mnie. Ambitnie i nierozważnie decyduję się na trudniejszy. Od razu schodzimy ostro w dół wysokiego już w tym miejscu kanionu. Dalej szlak prowadzi równolegle do rzeki wijąc się trawersem po stromym zboczu, przekraczamy kamienne gołoborza uważając aby nie zjechać z luźno leżącymi kamieniami. Po godzinie dochodzimy do pierwszego z trzech największych tu wodospadów – Hafragilsfoss – kopary nam opadają. Stojąc przy samym wodospadzie nieomal czujemy moc tej wody. Woda spada z ok. 30 m z takim impetem, że odbija się z powrotem do góry na jakieś 10m. Nawet stojąc na brzegu nad wodospadem czujemy rozpylone w powietrzu cząsteczki wody. Już wiemy, że decyzja o wyborze trudniejszej trasy była słuszna. Dodatkowo mamy bonus w postaci doskonałej zdjęciowej pogody – nad wodospadem mamy spektakl w postaci kilku tęcz. Sesja fotograficzna trwa dłuższą chwilę i ruszamy. Chcemy dopaść jeszcze Dettifoss przy tej pogodzie i tak dobrym świetle. Po drodze trudne przejście trawersem wzdłuż grzbietu klifu i za załomem dochodzimy do ściany. Tu dla ułatwienia gospodarze powiesili linę. Jest wysoko i dość stromo pod górę. Darek idzie pierwszy badając trudności ale jest ok. Do przejścia, nawet z 25 kg plecakiem na plecach. Wchodzimy wszyscy bez problemu. Dalej teren zmienia się dość drastycznie – wchodzimy na masę pumeksową, pokrytą wulkanicznymi produktami pustynię. Kamienie rzeczywiście wyglądają jak znany pumeks. Idziemy jakieś 45 min. i dochodzimy co głównego celu dzisiejszego dnia. Wodospad Dettifoss to taka europejska Niagara. Wodospad ma ok. 100 m szerokości i kilkadziesiąt m spadku. Masa wody, potężny huk i jak zwykle nieziemski widok. Człowiek czuje się naprawdę malutki. Pod wodospad można zejść po metalowych schodkach. Wokoło delikatna wodna mgiełka. Do wodospadu można dotrzeć z obu stron rzeki i to samochodem. Jest więc kilku ludzi pomimo dość późnej pory. Oglądamy, cykamy zdjęcia i po dość ciężkim dniu kierujemy się na pobliski camping. Nie schodzimy już w dół choć tam są nieco lepsze miejsca widokowe. Rezygnujemy też z obejrzenia następnego wodospadu, który wydaje się być niedaleko. Jesteśmy zmęczeni. Jak najszybciej chcemy się rozbić. Nie wiemy jak daleko do tego campingu. Ale jest niedaleko, w ubitym zagłębieniu terenu pośrodku tej wulkanicznej pustyni. Jesteśmy sami na tej „patelni". Po chwili namiocik stoi, kuchenki się palą. Mielibyśmy jedynie problem z wodą – ta ze śniegu już się skończyła - ale gospodarze znów się wykazali - na kampingu jest baniak ze świeżą wodą. No i nie ma much – ale może dlatego, że jest już późno (21.00) i jest już dość chłodno. Ja mam problem z moimi paluchami – to co mi się zrobiło między palcami stóp (jakieś pęcherze) strasznie przeszkadza, mniej więcej przez pół dnia szedłem walcząc z bólem i z każdym krokiem pogarszając ich stan. Różne opatrunki nie zdawały egzaminu. Tu próbuję przynieść sobie ulgę i pozbyć się bólu wchodząc bosymi stopami na zamarzniętą łachę śniegu i okładając te paluchy śniegiem. Może się obkurczą czy coś – jakaś ulga jest. Robimy kolacyjkę a do tego Drinkman zapewnia po 100 g + extras od dyżurnego w postaci suchej kiełbaski. Humory sumie doskonałe. Dzień był przecież urozmaicony i pełen wrażeń – pomimo owadzich przeszkód. Ok. 22 ja z Mirkiem już śpimy a Darek delektując się kubańskim cygarem – jest przecież co świętować – doszedł do wniosku, że warto by zobaczyć ostatni wodospad Selfoss. Poszedł tam sam i na lekko. Selfoss okazał się mniej widowiskowy niż poprzednie wodospady ale też warty obejrzenia. Potem jeszcze raz wrócił do Dettifossu i zszedł niżej – jak mówił tam dopiero można poczuć wodospad. Po kilku chwilach był cały mokry ale szczęśliwy. Jutro zaplanowaliśmy ranną pobudkę – przewidujemy, że rano mogą być muchy i chcemy zdążyć ze śniadaniem przed nimi.