Geoblog.pl    whisky    Podróże    Islandia    docieramy do Asbyrgi
Zwiń mapę
2004
08
cze

docieramy do Asbyrgi

 
Islandia
Islandia, Asbyrgi
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 3666 km
 
Noc spędzona w islandzkiej tundrze wpłynęła pozytywnie na nasze nastroje. Dodatkowo animuszu dodawał ogłoszony wczoraj przez Mirka konkurs – o której godzinie złapiemy pierwszego stopa. Typujemy. Nagroda też przewidziana (nie do pogardzenia...) – dodatkowy snickers! Pomimo że łapanie zaczęliśmy dość późno bo ok. 9 to na pierwszy samochód nie czekaliśmy więcej jak 20 min. Nagrodę wygrał Darek, który podał najwcześniejszą godzinę. Samochód też był fartowny. Naszym celem na dziś był most na rzece Jökulsá á Fjöllum. Stamtąd chcieliśmy ruszyć na północ do wodospadu Dettifoss. Zatrzymał się młody Islandczyk – monter z elektrowni, jadący w głąb wyspy budować jakieś schronisko turystyczne (chyba w Möðrudalur). Przewiózł nas ze 100 km i wysadził 25 km od celu. Było dobrze. W najgorszym razie zrobimy to dziś piechotą. Po drodze po raz kolejny obserwowaliśmy jak szybko zmienia się krajobraz i roślinność na wyspie. Z zielonego wybrzeża zrobił się najpierw step a potem prawdziwa pustynia. Główna droga nr 1 też w niektórych miejscach robiła się szutrowa. Po raz pierwszy pojawiły się znaki ostrzegawcze „Uwaga renifery". Żegnamy się z kierowcą i ruszamy dalej drogą. Przed nami na szczęście jakaś rzeka – musimy uzupełnić zapasy wody bo na śniadanie zużyliśmy całość a przed nami pustynia. Na horyzoncie widać jak droga pnie się stromo pod górę – czeka nas więc podejście. Ruch na drodze praktycznie zerowy. To zaobserwowaliśmy jadąc jeszcze poprzednim transportem. Zbliża się wyprzedzony przez nas wcześniej Civic z dwoma osobami na pokładzie. Machamy dla zasady, choć szanse znikome, za mały samochód. Ale o dziwo zatrzymują się. Okazuje się że jadą we właściwą stronę i chcą nas wszystkich zabrać - mamy więc transport do samego mostu na Jökulsie. Otwieramy bagażnik – jest na szczęście pusty i mieszczą się w nim dwa plecaki i wszystkie przyległe graty. Na kolanach wieziemy więc tylko jeden plecak. Nie jest źle. Kiedy pakujemy się do Hondy mija nas autobus z francuską wycieczką. Mamy w tym momencie niezły ubaw i niezłą satysfakcję. Można powiedzieć że już się zaprzyjaźniliśmy z tym autokarem, a na pewno że się znamy. Pierwszy raz mijali nas aż w Vík – dwa dni temu, potem w dogoniliśmy ich w Jökulsárlón, a oni nas w Höfn i w Djúpivogur. Za każdym razem brodaty przewodnik oraz masa Francuzów machała nam prze okna z uśmiechem i sympatią. Nigdy jednak nie chcieli nas zabrać, rozkładali tylko ręce (na pewno byśmy się nie zmieścili – przecież 50-osobowy autobus to takie małe autko!) choć za każdym razem widzieliśmy na ich twarzach zdumienie i zaskoczenie, że znowu wyprzedziło ich trzech turystów z plecakami i to jadąc autostopem. Tym razem oprócz zauważonego szoku na twarzach Francuzów – mijali nas wczoraj w Djúpivogur a jesteśmy teraz pośrodku pustyni, prawie 400 km dalej - w końcu dostaliśmy od nich oklaski. Jechali potem przed nami przez kilkadziesiąt kilometrów kurząc nam w twarz. To było ostatnie spotkanie z nimi. Nasi nowi kierowcy – dwójka młodych bardzo miłych Belgów jechała aż na północne wybrzeże, do Húsavík i to drogą wzdłuż wschodniego brzegu Jökulsá á Fjöllum. Zaproponowali nam, że wysadzą nas przy samym wodospadzie Dettifoss. Zastanawiam się przez chwilę, przypominam sobie co czytałem o tym regionie i decyduję o niewielkiej korekcie planu – jedziemy z nimi na północ prawie do ujścia rzeki Jökulsá do oceanu. Tam jest park narodowy Ásbyrgi (podobno przepiękny), który ciągnie się z północy na południe wzdłuż rzeki Jökulsá i tym sposobem mamy okazję maszerując przez park zobaczyć oprócz przepięknego kanionu wszystkie wodospady. Jedziemy z półtorej godziny i wysiadamy na stacji benzynowej w Asbyrgi. Niedaleko jest droga na pobliski camping a stamtąd szlak do Dettifoss. Nabieramy wody i ruszamy. Jest jeszcze stosunkowo wcześnie. Pierekusik zrobimy po drodze. Opuszczamy więc północny brzeg wyspy i ruszamy na podbój najpiękniejszych i największych wodospadów na wyspie – a także w całej Europie. Wreszcie – po 3 dniach przerwy – znowu na trasie. Jesteśmy szczęśliwi. Północna strona wyspy a widoki jak pierwszego dnia – brzoza karłowata, wierzba, wrzosy, które w odróżnieniu od tych na południu już przekwitły. Spotykamy także dojrzałe czerwone borówki. Początkowo idziemy doliną otoczoną z dwóch stron pionowym kilkunastometrowym klifem. Tu podobno stanęła w zamierzchłych czasach stopa Odyna i pozostawiła ten ślad w postaci olbrzymiej niecki w otaczającym ją ze wszystkich stron płaskowyżu. W pewnym momencie szlak podchodzi do klifu i ... idzie pionowo do góry. Na szczęście jest lina i nie musimy rozwijać własnego sprzętu. Wchodzimy a raczej wspinamy się do góry i dalej to niezwykłe miejsce będziemy obserwować już z góry. Klif jest coraz wyższy w miarę jak posuwamy się na południe. W końcu docieramy do jego końca. Teraz, gdy obejmujemy całość faktycznie dostrzegamy kształt „palucha Odyna". Widoczny jest wyraźny kontrast pomiędzy dnem tego obniżenia a poziomem, na którym my jesteśmy – u nas karłowatych roślinek coraz mniej a dno wygląda z góry na zarośnięte równym, gęstym lasem. Jak na Islandię to wyjątkowe miejsce. Wyznaczony na dziś nowy cel to camping mniej więcej w połowie drogi do Dettifoss – miejsce nazywa się Vesturdalur. Prowadzą do niego stąd dwie drogi. Wybieramy ambitniejszą tzn. dłuższą ale też i ładniejszą widokowo bo ciągnącą się wzdłuż kanionu Jökulsy. Przed nami 14 km. Jesteśmy zaprawieni, wypoczęci i przede wszystkim spragnieni marszu więc to pryszcz. Poza tym na campingu przy wejściu do doliny kupiliśmy bardzo dokładną mapkę z opisem nieomalże każdego większego kamienia na trasie. Posuwamy się więc szybko naprzód. Obsługa campingu ostrzegła nas także przed wszędobylskimi owadami ale na razie ich nie widać. W pewnym momencie kończy się zielona roślinność a zaczyna step oraz dziwne piaskowe skały o fantastycznych kształtach, wielkości dorosłego człowieka. Przypominają krajobrazy z westernów – oczywiście w miniaturze. Jednak budulec tych skałek jest bardzo nietrwały i rozsypuje się w dłoniach. W tym oryginalnym miejscu zatrzymujemy się na popas. Po posiłku ruszamy dalej w kierunku rzeki. Dochodzimy do kanionu. Przypomina trochę kanion rzeki Colorado (tak jak go znamy ze zdjęć) tylko jest dużo płytszy. Już z góry widać, że Jökulsa to duża (druga co do wielkości na Islandii) rzeka lodowcowa z bardzo silnym prądem. Woda jak to w lodowcowych rzekach ma charakterystyczny mętno-blady kolor. Od tego momentu prawie do końca dzisiejszego dnia idziemy wzdłuż kanionu. Po paru kilometrach – obserwując jeszcze po drodze skały bazaltowe o fantazyjnych, charakterystycznie poobłupywanych kształtach, przechodząc obok charakterystycznej „czerwonej góry", docieramy do campingu. Widać, że jest przed sezonem. Stoi rozbity tylko jeden namiot (to pewno parka Niemców która szła „od Odyna" przed nami ale drugą trasą) i trwają prace budowy sanitariatów. Przez camping, który umiejscowiony jest w krótkiej, zielonej dolinie, płynie strumyk z krystalicznie czystą wodą. Byliśmy już nieco zmęczeni szybko więc rozbiliśmy namiot w zacisznym zakątku. Brak obsługi oznacza, iż nocleg mamy gratis. Jeszcze wieczorne mycie – jak zwykle w zimnej wodzie, ale słoneczko wysuszy, kolacja i spać. Pomimo, iż na dworze widno – jest przecież prawie dzień polarny, nikt nie miał do tej pory problemów z zasypianiem. Nigdy nie trwało to u nikogo z nas dłużej jak parę minut. To jest chyba też kwestia spalonych w ciągu dnia kalorii. I tym razem odpłynęliśmy błyskawicznie w niebyt.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (6)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
whisky
Robert
zwiedził 9.5% świata (19 państw)
Zasoby: 97 wpisów97 42 komentarze42 169 zdjęć169 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
10.07.2022 - 11.07.2022
 
 
06.08.2018 - 07.08.2018
 
 
26.09.2017 - 01.10.2017