Obudziliśmy się zgodnie z planem o 6 rano. Planowaliśmy jak najszybciej wyjść na drogę poza miasto Höfn. Ale na śniadaniu, pakowaniu i myciu (Darek wziął nawet prysznic w sanitariatach kempingowych) zeszło nam prawie dwie godziny. Potem około godziny zajęło dotarcie do skrzyżowania z Ringiem. To nas nauczyło, że na wschodnim wybrzeżu – jeśli chce się sprawnie poruszać autostopem - nie należy wjeżdżać do miast tylko dojeżdżać do miejsca, skąd od Ringu odchodzi droga do takiego miasta i tam wysiąść. No i zaczynamy na skrzyżowaniu nasze ostatnio rutynowe zajęcie – machanie i uśmiechanie się do samochodów. Jest poniedziałek, dzień roboczy, więc myśleliśmy, że samochodów i okazji będzie więcej. Niestety, jest ich jak na lekarstwo i żaden się nie zatrzymuje. Po niedługim czasie humory wszystkim siadły. Czyżby kolejny Vík, a może mamy po prostu pecha? Snujemy plany awaryjne dopuszczając najgorszy wariant – że przez tydzień będziemy się tłuc do Akureyri tylko po to aby złapać autobus rejsowy do Rejkiavíku i zdążyć na samolot. Aby rozruszać zastałe nieco mięśnie no i zabić nudę i wszechogarniającą frustrację decydujemy, że jeśli do 12 nic się nie zatrzyma to idziemy piechotą po asfalcie. Może wtedy ktoś nas weźmie (z litości chyba). Niespodziewanie tuż przed 12 zabiera nas młody Walijczyk, który od kilkunastu minut stał obok nas na poboczu i oglądał mapy. Podwozi nas raptem około 20 km na północ ale i tak jesteśmy mu wdzięczni – wreszcie nowa okolica, może przełamaliśmy złą passę. Wysiedliśmy niedaleko przed pierwszym fiordem wcinającym się w wyspę od wschodu. Tu rzeczywiście nie ma co stać. Ruszamy na zaplanowany wcześniej spacer drogą. Humory nieco lepsze (w końcu się wyrwaliśmy) – na tyle, że gdy raptem na tym pustkowiu zatrzymuje się jeep i starszy jegomość chce nas na pace podwieźć 4 km (jedzie na swoją farmę), z uśmiechem odmawiamy. Idziemy więc wzdłuż wschodniego brzegu wyspy. Krajobraz przypomina trochę Stany Zjednoczone (znane z filmów drogi) – rozległe farmy i pastwiska na tle piaskowopomarańczowych gór. Mijamy kolejny most i szczęście uśmiecha się dziś po raz drugi. Zatrzymujemy furgon wiozący towary do najbliższego miasta Djúpivogur – ok. 80 km. Humory wyraźnie lepsze. Jedziemy wzdłuż fiordów – widoki są niesamowite (szczególnie dla mnie, siedzę z przodu obok kierowcy, a chłopaki z tyłu). Z prawej ocean i coraz wyższy klif a z lewej od razu góry, które dość stromo się pną wzwyż. Droga prowadzi niewielkim trawersem, odcinkami zasypana przez piasek i kamienie bezustannie zsuwające się po zboczu. Na bardziej niebezpiecznych odcinkach kierowca odpina pas. Darek, który zauważył tą scenę z tyłu – jak się potem okazało - powiedział do Mirka, że kierowca robi to na wypadek gdyby samochód spadł w dół do morza aby łatwiej mu było się wydostać z wody. Mirek roześmiał się z oczywistego żartu kiwając z politowaniem głową. Nie słysząc wymiany zdań chłopaków zapytałem kierowcę dlaczego to robi. Zacytował wypowiedź Darka sprzed chwili. Mieliśmy potem niezły ubaw wymieniając się spostrzeżeniami. W końcu wysiadamy, tym razem zgodnie z nauką odebraną w Höfn - przed wjazdem do miasta Djúpivogur, tak aby zostać na Ringu. Stoimy jakieś pół godziny zaczynamy zastanawiać się nad pierekusem, kiedy z piskiem opon i lekkim wirażem zatrzymuje się obok nas czerwona Toyota. Wszyscy pomyśleliśmy, że może gość jest na lekkim cyku. Prowadził młody Islandczyk o imieniu Viðar. Wracał do domu od dziewczyny pożyczonym od taty samochodem. Jechał przez Egilsstaðir. To jakieś 200 km! Dzień nagle zrobił się dla nas piękny, mamy szczęście a jak się wkrótce okazało czekał nas jeszcze poważny zastrzyk adrenaliny i dodatkowe nieplanowane wrażenia. I to gratis. Chłopak miał zmysł kierowcy rajdowego (19 lat!) i spiesząc się do domu pojechał na skróty przez góry. Mirek, który nie zdążył na początku zapiąć pasów nie miał takiej możliwości, ze względu na styl jazdy Viðara, przez dłuższą chwilę. Dopiero gdy zjechaliśmy na górską drogę i Viðar wysiadł na chwilę sprawdzić czy wszystkie koła są dobrze przykręcone, Mirek bardzo szybko i chętnie to nadrobił – już podejrzewaliśmy co nas czeka. Dodatkowo Darek mile połechtał ambicję kierowcy komplementem o dynamicznej jeździe i w kierowcę wstąpił duch naprawdę prawdziwego rajdowca. Wjeżdżaliśmy więc ciasnymi serpentynami na wysokość ok. 500-700 m n.p.m. z prędkością ponad 100 km/h. Trzymaliśmy się kurczowo foteli patrząc jak Viðar zarzuca samochodem na zakrętach chwaląc się przy tym, że ma prawie maksymalną ilość punktów karnych za przekraczanie prędkości – wierzyliśmy mu! Na szczęście po godzinie (sic!! – to się nazywa skrót) cali i zdrowi dotarliśmy do Egilsstaðir. Początek dnia wcale tego nie zapowiadał. To jest koniec naszej drogi po wschodnim wybrzeżu wyspy. Teraz będziemy posuwali się jeszcze kawałeczek na północ i północny-zachód. Wysiadamy na obrzeżach miasta, zjadamy pierekusik. Po posiłku próbujemy jeszcze do godz. 20 wykorzystać dzisiejsze szczęście na maksa i łapiemy dalej. Ja jeszcze kupuję jakieś słodycze na stacji benzynowej. W końcu decydujemy się na marsz drogą. Jak nic nie złapiemy trzeba za miastem szukać miejsca na nocleg. W końcu schodzimy z drogi na pobocze i na górce pokrytej typowo tundrową roślinnością rozbijamy biwak. Kolacji towarzyszy jeszcze kilka toastów z okazji moich imienin (słodycze kupione nieprzypadkowo J) no i szczęśliwego dnia. Jak zwykle w takich sytuacjach Drink Manager stanął na wysokości zadania a dyżurny (czyli JA) zapewnił extra pudełko ciastek z figami i dodatkową paczkę kabanosów. Okolica relaksująca, pogoda ładna, jesteśmy już prawie na północy wyspy. Zasypiamy w wyśmienitych humorach.