Obudziliśmy się, a właściwie obudził nas silny wiatr z deszczem łomoczący w zabudowania campingu w Vík. A więc czwarty dzień niepogody. Poranna toaleta, śniadanie i czekamy chwilkę – a nuż przestanie padać. Powoli ale zaczyna się rozpogadzać. O godz. 10 wyruszamy spróbować trochę szczęścia na drodze. Żegnamy żartobliwie Chrisa słowami „do zobaczenia w autobusie o 12.30". Nikt z nas bowiem nie wierzy, że w tej czarnej dziurze komunikacyjnej, jaką okazał się Vík - uda się dziś coś złapać. Zwłaszcza, że jest niedziela. Zaczynamy dyżury na stacji Esso. Każdy po 10 minut. Co prawda nie pada ale wiatr jest bardzo silny i przenikliwie zimny. Około 11 podchodzi do nas amerykański turysta w krótkich spodenkach, którego żona z resztą rodzinki poszły na brzeg oceanu. Zaczyna się miła rozmowa. Amerykanin z Virginii chętnie by nas zabrał ale jedzie w przeciwną stronę i do tego ma liczną rodzinę na pokładzie. Za to bardzo nam kibicuje, do tego stopnia że staje z nami przy drodze i na swoje krótkie spodenki (czyli na litość kierowców) próbuje coś zatrzymać. Stał twardo podczas gdy my się systematycznie zmienialiśmy. Opowiadał jak to u nich w USA im śmieszniejszy i bardziej zabawny autostopowicz tym chętniej jest zabierany. Ale w Islandii ten patent nie działał – pomimo różnych prób nie udało mu się rozbawić ani tym bardzie zatrzymać żadnego samochodu. Zresztą i tak ruch jest niewielki, kilkanaście samochodów na godzinę. Przy pożegnaniu chłop ma sine usta i lodowate ręce, ale był naprawdę miły a my dodatkowo zdobyliśmy trochę wiedzy ogólnej na temat Stanów Zjednoczonych (a on oczywiście na temat Polski). Dochodzi 12 i podjeżdża rejsowy autobus. Decyzja zapadła już wczoraj. Nic nie złapaliśmy drugi dzień więc wsiadamy do autobusu. Oczywiście spotykamy Chrisa. Próbując coś złapać minęło nas wcześniej dwoje młodych autostopowiczów – ustawili się 200 m za stacją. Teraz podchodzą do autobusu i szukają kierowcy. Pytamy po angielsku skąd są, twarze wydają mi się słowiańskie. Czesi. Przechodzimy na nasze języki. Okazuje się, że noc spędzili niedaleko Vík w namiocie i jadą do parku narodowego Skaftafell. Jednak na autobus się nie decydują – za drogo dla nich. Ruszamy. Kierowca jest nam znany – poznaliśmy go pierwszego dnia na lotnisku w Rejkiavíku. Próbujemy negocjować cenę biletów – ale jest twardy. Startujemy. Krajobraz wzdłuż drogi typowo islandzki - znaczy księżycowy. Dziwnie poukładane kamienie. Coś jak pustynia, ale takiej jeszcze nie widzieliśmy. Droga dłuży się nam trochę. Za oknem kolejna scena typowa dla Islandii – odległości pomiędzy osadami to przynajmniej kilkadziesiąt kilometrów. Pierwszy przystanek za dwie godziny. W końcu krajobraz się zmienia, znowu zieleń, w oddali jakieś wodospady i wreszcie zaczyna się pokazywać wielka czapa śniegu i lodu – to olbrzymi masyw lodowca Vatnajökull. Mijamy dwa jęzory lodowca, schodzące w kierunku oceanu – wzdłuż każdego z nich jedziemy chyba z 10 km (to szerokość takiego jęzora) – daje to wyobrażenie o ogromie tego tworu. Takich jęzorów jest pewnie przynajmniej kilkanaście. Dojeżdżamy do Skaftafell, czyli miejsca gdzie jest Park Narodowy położony przy lodowcu Vatnajökull – największym lodowcu w Europie. Generalnie dziura jeśli chodzi o infrastrukturę – spodziewaliśmy się jakiegoś miasteczka turystycznego co najmniej. Centrum turystyczne to jeden budynek z muzeum lodowca w środku + toaleta i płatny camping. Natomiast bliskość lodowca jest atutem nie do przecenienia. Czoło jęzora jest widoczne naprawdę w bliskiej odległości od parkingu. Robię zbliżenie aparatem. Olbrzymią atrakcją tego parku jest podobno – tak piszą w przewodniku - łatwość wejścia w tym akurat miejscu na lodowiec. My zdecydowaliśmy że nie mamy na to czasu, tym razem mamy inne cele - więc skoro nie wchodzimy na lodowiec to jedziemy dalej - do następnego przystanku. Po drodze mijamy kolejne, bardzo liczne jęzory lodowcowe – najdłuższy ciągnie się przez kilkanaście kilometrów. Ok. 15.30 dojeżdżamy na miejsce. Tym razem jest to Jökulsárlón, czyli po polsku chyba Zatoka Lodowcowa. Dotąd mieliśmy wykupione bilety, to nasza stacja końcowa, wysiadamy więc. I nie żałujemy, że tu możemy zostać dłużej. Widok jest niesamowity. W miejscu, gdzie jęzor lodowca schodzi do oceanu utworzyło się coś w rodzaju jeziorka, połączonego z oceanem wąskim kanałem. W szmaragdowym jeziorku pływają potężne bloki lodu różnych kształtów, które powoli się stapiają. Proces ten powoduje, że te bryły lodu, kołyszące się na wodzie mają najróżniejsze kształty i wszystkie chyba odcienie koloru niebieskiego. Nieopodal tj. w odległości ok. 500 m widać schodzący do jeziora jęzor lodowca Vatnajökull. Jak się później okaże schodzi na 100 m pod wodę a niewielkie wydawałoby się jeziorko ma 200 m głębokości. Jęzor lodowca posuwa się w kierunku oceanu w tempie 150 m na 30 lat więc z naszych obliczeń wynika, że jeszcze z 50 lat i most oraz grobla, które Islandczycy z mozołem budowali zostaną po prostu zmiecione. Sesja zdjęciowa trwa długo, nie możemy się napatrzeć. Podglądamy trochę foki – to drugie zaskoczenie tego miejsca. Jak ktoś ma ochotę, czas i kasę może sobie popływać amfibią pomiędzy tymi bryłami lodu. Jest sporo ludzi i spory ruch, jak na Islandię – wszyscy dojeżdżają tu aby sobie popatrzeć na ten iście arktyczny krajobraz. W końcu przysiadamy w kąciku obok jedynego tu budynku – coś w rodzaju knajpki i sklepiku z pamiątkami. Robimy sobie pierekusik, tradycyjnie zupka i snickers. Zeszło nam tu na pewno dłużej niż godzinę. I do roboty na drogę – jak tirówki. Staliśmy prawie do ostatniego samochodu, z coraz mniejszymi nadziejami na transport i perspektywą nocowania przy lodowcu, co ostatecznie też by miało swój urok. Zlitowali się jednak Germańcy. Zapakowaliśmy się do Corolli i w drogę. Po drodze kilka przerw na zdjęcia – to pasja naszych dobroczyńców. Fotografują wszystkie lodowce w Europie. Niemcy słabo mówią po angielsku więc próbuję sobie przypomnieć niemiecki. W powietrzu czuć było naszą woń (Corolla to w końcu niewielki samochód jak dla 5 osób) – no chyba, że był to zapach lasu, jak powiedział jeden z moich kolegów. Niemka włączyła klimę i dało się wytrzymać. Poczęstowali nas wafelkiem .... Prince Polo. Miło, jesteśmy dumni z polskiego przemysłu. Dojechaliśmy do Höfn – to chyba najbardziej wysunięta miejscowość na południowo - wschodnim wybrzeżu. Wysadzili nas pod samym kempingiem. Kemping płatny – opłata 600 ISK od łba. Postanawiamy znaleźć inne, „tańsze" miejsce na nocleg. I znajdujemy – 50 m dalej, na górce i o dziwo w gęstym, dorodnym, normalnym lesie. Super, jak na Islandię to naprawdę niezła miejscówka. Kolacja, coś na ząb i... postanawiamy z Darkiem iść na basen, o którym wyczytaliśmy w przewodniku Lonely Planet. Jest co prawda późno – ale kto wie. Wywoła to później krótką ale intensywną wymianę zdań w naszej grupie na temat zostawiania kolegi samego – no ale się przecież pytaliśmy. Poszliśmy – oczywiście już zamknięte, chociaż słonko jeszcze na niebie. Wracamy, kładziemy się spać – a tu puk, puk w płótno namiotu. To obsługa campingu zameldowała się po opłatę z nocleg, bo to był jeszcze, jak się okazało teren campingu. Musiał nas zauważyć, jak tu wchodziliśmy, albo nauczony doświadczeniem (czyżby przez oszczędnych Polaków???) rutynowo robi obchód co wieczór. Cóż takie życie, zagraliśmy i przegraliśmy tym razem. Dostaliśmy co prawda promocyjną stawkę – pan nie zauważył, że jest nas trzech w jednym namiocie i policzył za dwie osoby. Teraz już naprawdę zasypiamy – jest godzina prawie 23.