Obudziły nas mewy na kempingu w Víku – strasznie hałasowały. Blisko oceanu, a okalające kamping stoki są – jak się okazało pełne gniazd mew. Szybkie śniadanko, zwijamy bambetle i zasuwamy na drogę łapać stopa. Wybieramy miejsce, gdzie powinniśmy mieć największe szanse złapania stopa – stację Esso, obok niej jest sklep z regionalnymi pamiątkami. Wczorajszy kierowca Toyoty poinformował nas, że Vík słynie z wyrobów rękodzielniczych a w szczególności odzieży z islandzkiej wełny i warto zajrzeć do miejscowego sklepu. Spędziliśmy tam dłuższą chwilę podpuszczając jeden drugiego no i oczywiście wszyscy dokonaliśmy zakupów – żony powinny być zadowolone. Jeden dodatkowy bagaż. Natomiast łapanie stopa – TRAGEDIA. Staliśmy do godz. 15, wymieniając się co 20 min i nawet urok osobisty, jaki każdy z nas próbował wykorzystać, nic nie pomógł. Zresztą obiektywnie to ruch za wielki nie był. Przez ponad 4 godz. udało się zatrzymać tylko busika z dwoma „kolegami", ale w momencie kiedy zobaczyli, że jest nas trójka (a więc nie do paryJ) i do tego z dużym bagażem to natychmiast odpuścili. Pogoda - TRAGEDIA. Tak silnego wiatru jeszcze nie mieliśmy. Doświadczyliśmy co to znaczy zostać wychłodzonym przez wiatr. Wszyscy założyli dodatkowe rzeczy na siebie i – oprócz osoby machającej akurat na samochody – dwie osoby zawsze kuliły się za budynkiem sklepu. Na camping wróciliśmy na posiłek – to tylko 200 m. Kiedy dotarliśmy na miejsce, na zewnątrz rozpętało się prawdziwe piekło. Jeszcze silniejszy wiatr i do tego deszcz. Myśleliśmy że rozwali tę campingową budę ale na szczęście była chyba w miarę nowa i chyba dlatego wytrzymała. Zdecydowaliśmy, że przy takiej pogodzie i takim ruchu zatrzymywanie stopa nie ma sensu – mała szansa, żeby ktoś zabrał trzech dryblasów przemoczonych do suchej nitki. W sumie jest to już 3 dzień niepogody – więc chyba jak na Islandię i tak mamy szczęście. Podjęliśmy decyzję – po sprawdzeniu rozkładu jazdy autobusów krajowych - że jeżeli do jutra do godz. 12 nic nie złapiemy to wsiadamy do autobusu jadącego na wschód. Pogoda nie zmieniała się aż do wieczora. Na koniec dnia na kamping dotarł samotny turysta - Chris. Anglik, zresztą bardzo sympatyczny. Podróżuje w trochę wygodniejszy sposób niż my – przemieszczając się autobusem wzdłuż wybrzeża i zatrzymując się po drodze w ciekawszych miejscach. Zaprosiliśmy go do naszej kompanii. Na początku trochę się opierał ale wspólna kolacja z odrobiną ukraińsko-polsko-islandzkiej wódki przełamała lody. Przekonaliśmy go nawet, że nie ma sensu w taką pogodę rozbijać namiotu na zewnątrz i nocował z nami w ciepłej kuchni. Ja dodatkowo wieczór wykorzystałem na totalne oczyszczenie i sklejenie buta klejem kupionym w Selfoss. Powinien teraz trochę posłużyć a klej Super Glue na stałe zostaje dołączony do standardowego zestawu naprawczego. Śpimy w śpiworach na kłodach drewna.