Wstajemy – nikt nas w nocy nie nachodził. W oddali cichy szum pracującej hydroelektrowni. Pogodny poranek i śniadanie nie zmieniają mimo całego optymizmu naszej decyzji o ostatecznym wycofaniu się z północnej trasy. Ruszam palcami – coś tam czuję, pęcherze przyschły, wyglądają zupełnie dobrze. Masowanie, talk, plastry, ubieramy się i śniadanie. Zużywamy wodę prawie do końca. Wory na grzbiet. Przed nami niestety niewesoła perspektywa – musimy dojść asfaltem do znanej nam stacji benzynowej. Asfaltem, który wczoraj sprawił nam tyle bólu. Tam będziemy czekać na transport – jakiegoś zagubionego w środku Islandii automobilistę jadącego na południe. Ale na samą myśl o asfalcie stopy bolą. Wiemy już czym to pachnie. Człapiemy więc z namaszczeniem i miarowo. Trochę kapie z nieba. Byle do pierwszego rozstaju – tam szanse wzrastają. Daleko widzimy jakiś samochód jadący w przeciwną stronę. Na przestrzeni 7-8 km mija nas tylko jeden samochód i to w przeciwną stronę. To nie nastraja optymistycznie. Dochodzimy do skrzyżowania po ok. 3 godzinach i stajemy na chwilę. I po krótkiej chwili nadjeżdża jakiś pojazd. Macham – zatrzymuje się. W środku poważni panowie dwaj, chwilę rozmawiamy – jadą do elektrowni, czyli w naszą stronę. Są trochę spięci i nastroszeni, coś mówią, że śpieszą się do pracy i o przepisach, ale w końcu dają się namówić podkreślając jaki to wyjątek dla nas robią. Dobra – możemy ich nawet pocałować w stopy, ważne że oszczędzimy naprawdę spory kawałek po asfalcie. Wysiadamy dosłownie 200 m przed stacją. Humory trochę lepsze, może jednak dojedziemy, chociaż okropnie daleko do wybrzeża. Dochodzimy na stację, chłopaki się rozkładają przy szosie, ja idę do środka, żeby się dowiedzieć o jakąś regularną komunikację. Okazuje się, że nic tu nie dojeżdża, musimy liczyć na siebie. Możemy tu trochę w tej sytuacji postać, natężenie ruchu może 1 samochód na godzinę. Wychodzę z budynku i w tej chwili widzę nadjeżdżający samochód. Darek i Mirek go jeszcze nie widzą – siedzą w obniżeniu terenu. Krzyczę do nich i jednocześnie lecę na pobocze, z daleka macham w kierunku kierowcy. O dziwo – zatrzymuje się. Kolejne zdziwienie (miłe) – jest gotów nas zabrać. A już zupełnie nas zaskoczyło – jedzie na samo wybrzeże, do Selfoss. Co za fuks – jednym strzałem! Facet nas nawet przeprasza, widział nas wcześniej ale jechał do elektrowni, w przeciwną stronę. Jest super. Przed nami ok. 100 km i 2 godzin wygodnej jazdy. Zostaję uznany za dzisiejszego farciarza i podstawowego autostopowicza. To mnie dziś będą chłopaki wystawiać jako pierwszego – farta trzeba zdyskontować. Pierwsza część trasy – pustkowie, potem mijamy w dużej odległości wulkan Krafla, widzimy go po lewej stronie. W końcu wjeżdżamy w bardziej zielone rejony, tu już mieszkają ludzie. Cały czas rozmawiamy o życiu, tradycyjne pytania o naszą wyprawę, o jego pracę. Ostatecznie dojeżdżamy do Selfoss, wysiadamy pod budynkiem informacji turystycznej i od razu idziemy zasięgnąć informacji o warunkach wynajmu samochodu. Okazuje się, że to jednak duże koszty (ok. 240 EUR za dzień), tym bardziej jeśli potrzebujemy samochód tylko w jedną stronę. Jest więc już pewne, że jeśli chcemy na północ to tylko autostopem – autobusy to też droga rzecz na wyspie. Kolejna dyskusja – kierujemy się na wschód czy zachód. Zachodnim wybrzeżem stąd jest krócej, ale na wschodnim są chyba po drodze ciekawsze rzeczy - chcemy zobaczyć park narodowy Skaftafell, lagunę Jökulsárlón i dotrzeć na północ najszybciej jak się da.. Idziemy więc za miasto żeby złapać stopa – stajemy dokładnie w tym samym miejscu co pierwszego dnia. Po drodze kupujemy jeszcze parę rzeczy – talk do stóp, jakieś ciastka i wreszcie klej do butów. Ceny wszystkiego są przerażające np. zestaw KFC to ok. 45-50 PLN. Czekając na stopa robimy sobie w przydrożnym rowie pierekusik – bardzo romantyczne miejsce. A po jedzonku – jak pierwszego dnia – ustalamy dyżury na drodze i machamy. Po niedługiej chwili – znów ja – zatrzymuję duży samochód prowadzony przez starszą kobietę. Nie mówi prawie po angielsku ani w żadnym innym ludzkim języku (to dla nas szok) ale dogadujemy się jakoś i dowozi nas całkiem daleko bo do Hvollsvöllur. To tylko 50 km przed Skógar. Tu już czekamy dłużej. W końcu zatrzymuje się Toyota - dość duże auto, ale z pełnym prawie bagażnikiem. Plecaki musimy wziąć do środka – najbardziej na tym cierpi Mirek, ma niewygodną pozycję. Za to facet jedzie aż na północny zachód – do Egilsstaðir. To ¾ drogi na północ! Znowu fuks – gość wraca do rodziny na urlop. Jednak nachodzi nas myśl, że w ten sposób może nas ominąć zobaczenie paru ciekawych rzeczy. Postanawiamy więc wysiąść w pierwszej miejscowości za Skógafoss – w Vík. Jest tam kamping. Trudna decyzja ale dziękujemy naszemu dobroczyńcy. On też żałuje bo resztę drogi (kilkaset km) musi pokonać samotnie. Vík to maleńka osada – kościół, kilkanaście zabudowań, sklep z islandzkimi produktami no i oczywiście lokalne Centrum Kulturalno-Handlowe czyli stacja benzynowa Esso. Osada położona jest nad samym oceanem a charakterystycznym symbolem są wystające z wody pionowe skały w niedużej odległości od brzegu – Reynisdrangar – znane z legend i licznych pocztówek. Rozbijamy namiot na campingu, kolacja w komfortowych warunkach – kuchnia w budynku gospodarczym (duży i przestronny) jest otwarta i wyposażona w elektryczne kuchenki (oszczędzamy więc własny gaz) a dodatkowo jest przed sezonem więc wszystko jest gratis. Nie jesteśmy sami – dołączyli jacyś Niemcy, Anglicy i ktoś jeszcze. Po kolacji, zadowoleni z przebytych dziś kilometrów, posileni kaloriami wydzielonymi przez Drink Managera, żałując leciutko że nie ma tu ciepłej wody, idziemy spać do namiotów.