Pobudka wczesnym rankiem, toaleta w ramach kampingu, porządki w bagażu. Wczoraj wieczorem jeszcze rozwieszaliśmy we wszystkich możliwych miejscach wilgotne rzeczy, które nam nie doschły po Álfttavatn. Do tego była szybka przepierka skarpetek. Teraz trochę zwlekamy z wyjściem aby dać czas na dosuszenie – i tak się nie udało. Jesteśmy zadowoleni z siebie, wykąpani, czyści. W międzyczasie chłopaki robią śniadanie a ja walczę z butem – oczyszczam go dokładnie i kleję wydobytym od obsługi klejem. Przypomina trochę klej biurowy w tubce ale nie mam nic innego. Omawiam jeszcze z jakimś tutejszym gościem wariant trasy – mówi, że drogą spokojnie dojdziemy stąd do szosy krajowej w okolicy elektrowni Sigalda w ciągu dnia. Zdecydowaliśmy, że wycofujemy się na południowe wybrzeże, jak najszybciej (najlepiej autostopem ale bierzemy też pod uwagę opcję wypożyczenia samochodu) docieramy na północ i staramy się dojść od jez. Mývatn do Askji. W tym celu musimy się jakoś dostać do drogi, po której jeżdżą samochody. Śniadanko pycha – z wykorzystaniem artykułów różnych, pozostawionych w kuchni schroniska przez poprzedników z całego świata. Warunki komfortowe. Próbujemy jeszcze namówić parę Niemców jedzących obok, którzy dojechali tu z Víku jeepem, żeby nas zabrali ze sobą. Spokojnie byśmy się zmieścili. Ale są jacyś nieprzystępni. W końcu ok. 11 wychodzimy – strasznie późno jak na nas. Pogoda super – słoneczko, bezwietrznie, niebo czyste, dookoła nas pole czarnej lawy, które wczoraj przeszliśmy. Ja w krótkich spodenkach i sandałach – daję butom więcej czasu na wyschnięcie kleju. Kierujemy się drogą szutrową na zachód. Na dziś w planie jest do przejścia ok. 35 km i to drogą. Gdzieś tam na północy jest trasa, na którą mieliśmy apetyt i w tym momencie definitywnie się z nią rozstajemy. Przed nami wyłania się samochód osobowy, jedzie w naszą stronę i zatrzymuje się. W środku czterech czy pięciu facetów, wypytują się po angielsku o trasę, która zrobiliśmy – chcą iść nią w przeciwną niż my stronę. Interesują ich warunki, chaty itp. Pytamy się skąd są – Czesi! Rozmowa staje się nagle luźniejsza i przechodzimy na mieszany polsko-czeski, ale po chwili rozstajemy się - każdy w swoją stronę. Suniemy sobie powoli wzdłuż drogi, która zakręca i ukazuje nam się długachne podejście. Po godzinie marszu drogą wszyscy już wiedzą – łatwo nie będzie. Ale naprzód. Krok za krokiem wspinamy się – zapowiada się dłuuugi dzień, skoro tak ma to wyglądać. Marsz drogą jest w miarę wygodny – żeby jeszcze podejść nie było J - ale czuję jakieś wewnętrzne rozdarcie spowodowane zmianą planów i wycofywaniem się. W końcu pokonaliśmy podejście i naszym oczom ukazało się sporych rozmiarów jezioro, wzdłuż którego dalej prowadziła droga. Z tyłu słychać hałas jakiegoś samochodu, oczywiście próbujemy złapać stopa. A tu niespodzianka – okazuje się, że to spotkany niedawno Czech wraca do Reykjavíku oddać wypożyczone auto. Zatrzymuje się i chętnie nas zabiera. No i się zaczęło. Mamy pewny transport na wybrzeże (Selfoss), skąd będziemy mogli łapać stopa na północ wschodnim wybrzeżem. Zastanawiamy się, czy nie wykorzystać tak pięknej okazji, nie wrócić do stolicy i stamtąd łapać okazję na północ wariantem zachodnim. Rozterka. Rozmawiamy z Czechem – okazuje się, że to stary traper, na Islandii był już chyba wszędzie, przeszedł ją też z północy na południe. Opowiadamy mu o naszych planach a on na to, że od elektrowni Sigalda spokojnie dojdziemy do Akureyri w jakieś 7-8 dni. Twierdzi to na podstawie własnego doświadczenia, sam zrobił tą trasę. Przestrzega aby zawsze zabezpieczać wodę – bo praktycznie cały czas idziemy przez pustynię, pokazuje miejsca w których można spędzić noc w chacie. Wszystko wygląda bardzo optymistycznie. Adrenalina nam od razu podskoczyła – facet, który to zrobił mówi nam wyraźnie, że mimo dwóch dni opóźnienia spokojnie zmieścimy się w czasie i możemy zrobić zaplanowaną trasę. I jakoś tak chyba podświadomie wszyscy bez wyjątku podjęliśmy wyzwanie – nie ma odwrotu, napieramy dalej na północ, wysiadamy przy elektrowni i heja do przodu. Oczywiście odpadają nam atrakcje takie jak Askja, góra Herðubreið czy wodospad Dettifoss ale co tam – najważniejsze że przejdziemy wyspę z południa na północ – będzie wyczyn. W wyśmienitych nastrojach obserwujemy krajobraz za oknem samochodu – totalne pustkowie, wysuszone szare i czarne ziemie, dookoła bliżej i dalej wzgórza i góry. W perspektywie jedyny ślad człowieka – sieć wysokiego napięcia, biegnąca od pobliskiej hydroelektrowni. Jedziemy dość długo – nie sądzę, abyśmy dali radę przejść tą trasę (od schroniska do Sigaldy) w jeden dzień. Poza tym byłaby to wyraźnie nużąca trasa – ubitą, szutrową drogą, krajobraz nie urozmaicony. Całe szczęście, że złapaliśmy Czecha. Dojeżdżamy w końcu do skrzyżowania w pobliżu elektrowni, tu powinniśmy wysiąść jeśli chcemy iść dalej na północ. Ale po spojrzeniu na mapę i rozmowie z Czechem decydujemy pojechać jeszcze kawałek na południe – do pobliskiej stacji benzynowej. Mamy ochotę na piwo i nadzieję na to, że dostaniemy tam szczegółową mapę północnej Islandii. No i oczywiście jakiś klej do moich butów. Serdecznie żegnamy się z sympatycznym Czechem. Pobyt na stacji to relaksik – piwo, cola i lody wprawiają nas w doskonały humor. Jest zasięg więc kilka telefonów do Polski. Kupujemy dokładne mapy północnej części wyspy, niestety nie ma żadnego Super Glue. W końcu startujemy – musimy wrócić w okolice elektrowni drogą, którą nas przywiózł Czech, czyli po asfalcie. Łapiemy stopa, który trochę nas podwozi. Zostaje nam jakieś 7 km do elektrowni. Krótka przerwa na zupkę na poboczu – godz. 15.00. Przydrożny kamień zastępuje nam stół. Nastroje w sumie są bardzo dobre. Jak okiem sięgnąć krajobraz pustynny, poprzecinany dalekimi górami. Trochę wieje. Każdy z nas się pewnie zastanawia jak to będzie tam dalej na północy – do Landmannalaugar jest dociągnięty szlak turystyczny i dochodzą przejezdne drogi – bywają tu ludzie. Dalej na północ jest już zupełne pustkowie, tylko kilka chat w dużych odległościach od siebie. Nawet Czech mówił, że dużym problemem jest woda. W końcu ruszamy – musimy przejść te kilka kilometrów asfaltówką. Ja dalej w sandałach, z nadzieją że mój biedny but się klei. Naprawdę nic fajnego taki rajd ulicą. Rozciągamy się, tempo nagle spada. Darek wyrywa do przodu, ja trochę zostaję (palce mi trochę dokuczają – może źle się układają w sandałach?), Mirek coraz dalej za nami. W końcu kiedy Mirka prawie nie widać wołam do Darka i czekamy. Ja postanawiam założyć buty – sandały słabo się sprawdziły na asfalcie, chyba palce się o siebie poobcierały i trochę pieką. But na razie cały. W końcu dochodzi Mirek, kuśtyka. Jemu chyba asfalt też nie posłużył, zdejmuje buty – stopy otarte do krwi. Przeszliśmy może połowę drogi do elektrowni. Co robić? Wokół nic nie ma, oprócz asfaltu i pustyni. Mamy wody na styk – dzisiaj kolacja i jutro śniadanie, żadnej rezerwy. Koło elektrowni może być jakieś ujęcie. Mirek mówi, że może iść, zmienia tylko buty na sandały. Postanawiamy po odpoczynku spróbować. Idzie się coraz gorzej i coraz wolniej, droga strasznie się dłuży. W dole obok drogi jakieś smętne bajorko stałej wody, wyschnięte koryto rzeczki czy coś podobnego. Poważnie się zastanawiamy nad postojem tutaj. Darek nas przekonuje do dalszego człapania. Ten asfalt staje się jakąś katorgą, zupełnie niespodziewanie dobry dzień kończy się w dość dramatyczny sposób. Czy w takiej sytuacji powinniśmy kontynuować marsz na północ? W końcu dochodzimy długim łukiem do zabudowań gospodarczych przy wielkiej budowie elektrowni. W budynkach nie ma żywego ducha, wszystko zamknięte. Jedyny plus – wokół budynków rozłożone są pasy trawy (takiej rozwijanej z beli), na której rozstawiamy namiot. Nie ma źródła wody. Dwie poważne kontuzje – moje palce wzbogaciły się o kilkuwarstwowe krwiste pęcherze, które są w fatalnym miejscu – pomiędzy palcami. Ale to nic w porównaniu z Mirkiem – jego stopy nabrały kolorów tęczy, wyglądają strasznie. Nastroje już nie są tak pozytywne. Po kolacji długa dyskusja o przyszłości, Mirek leży na brzuchu z Panthenolem na stopach. W końcu decyduje kilka rzeczy – po pierwsze stopy Mirka i moje palce uzmysławiają nam, że jeśli ich stan pogorszy się gdzieś dalej to nas praktycznie unieruchomi, nie mówiąc już o możliwym tempie marszu. Po drugie droga na północ do Akureyri to marsz po szutrowej drodze dla terenowych samochodów, warunki podobne do dzisiejszych – a więc wyzwanie czysto techniczne. Po trzecie niepewność związana z moimi butami. Tak czy inaczej odpadł wariant dojścia do Askji i dalej nad jezioro Mývatn. A mamy w pamięci dzisiejszy odcinek z Landmannalaugar do Sigaldy i naszą Golgotę w postaci 7 km po asfalcie. Cóż, po raz drugi w dniu dzisiejszym podejmujemy decyzję o wycofaniu i wracamy do porannych planów. I w tym kontekście dzień ten został ochrzczony „dniem frajerów" bo mogliśmy już być chociażby w Reykjavíku i planować wyprawę na północ. A tak mamy przed sobą wielki znak zapytania – jak i kiedy dotrzemy (jeśli w ogóle) najpierw na południe a potem na północ wyspy? Zasypiamy w kiepskich nastrojach.