Budzi nas bezchmurne niebo i słońce. Jezioro i dolina Álftavatn w jasnych barwach – dla takich widoków właśnie jeździ się na koniec świata. Śniadanie, zwijamy swoje porozrzucane rzeczy i mimo mokrych butów bladym świtem ruszamy w drogę. Kierujemy się na północny-wschód, nasz cel to dojść na pierekus do chaty Hrafntinnusker. W ciągu pierwszych 30 min. pokonujemy 2,3 km – wiemy to dzięki drogowskazom. Jesteśmy wypoczęci więc tempo jest niezłe. Pierwsza przeszkoda – dość szeroki i wartki strumień. Nie da się go przejść z marszu, trzeba trochę pokombinować. Nie chce nam się dopiero co spakowanych plecaków odpinać, wyciągać sandały i tak dalej. Ruszamy w górę i w dół strumienia – może będzie jakieś miejsce do łatwiejszego przeskoczenia. Niestety – nic z tego. Szybka decyzja – i budujemy kamienną przeprawę a ściślej mówiąc trzy kamienne wyspy po których mamy nadzieję, da się przeskoczyć. Zajmuje nam to ok. 30 min. Darek i Mirek przeskakują, dla mnie jest to zbyt ryzykowna, niestabilna konstrukcja i nie chcę ryzykować dodatkowego zamoczenia rozwalonego buta. Idę w górę strumienia szukając jednak jakiegoś brodu. Brzeg jest coraz bardziej niewygodny do marszu, pokryty zmrożonym śniegiem, muszę się zdecydować. W pewnym miejscu zapadam się w tym śniegu po pas, chłopaki obserwują mnie z drugiego brzegu. Muszę odpiąć plecak, żeby się wydostać. W efekcie wyjmuję sandały i zaliczam nadprogramową (w porównaniu z chłopakami) przeprawę. Droga podnosi się dość stromo. Planowo mamy dziś wejść na ponad 1.000 m n.p.m. Stok przed nami opisany jest jako niebezpieczne zbocze a niebezpieczeństwo wynika z niestabilnego podłoża – gliniastego, usianego zwietrzałymi kawałkami obsydianu. I tu informacje nie kłamią – nogi wprost uciekają do tyłu, nie ma gdzie się oprzeć. Jest bardzo mało wypłaszczeń, na których można by odpocząć. Trzeba po prostu napierać do przodu na samą górę. Ja prowadzę. Góra nie odpuszcza, bardzo nieprzyjemne podejście. Kiedy pomyślę, że mogliśmy być w tym miejscu dnia poprzedniego w padającym deszczu ... Teraz więc zyskaliśmy w praktyce argument uzasadniający naszą decyzję po przeczekaniu pogody. Dobrze dla nas, że trwało to tylko jeden dzień. Po dobrej godzinie jesteśmy na górze, na grzbiecie Jökultungur. Cóż tu dużo pisać, kolejna panorama zapierająca dech w piersiach – przed nami dolina Álftavatn z jeziorem w całej swoje okazałości oraz trzy okoliczne lodowce. To ze strony, z której przyszliśmy. A przed nami – po raz pierwszy widzimy słupy dymu – to specjalność Islandii, czyli dymiące dziury w ziemi. Kosmiczne wrażenie. Ale tylko z daleka. Zachwyt szybko opadł w momencie zbliżenia się do tych dymiących otworów. Gryzący dym zawierający w swoim składzie jakieś silne środki chemiczne powodował przyspieszoną erozję pobliskich skał a w połączeniu z wodą z topniejącego śniegu dawał na wyjściu coś co przypominało lasowane wapno. Po 15 min. mieliśmy przysłowiowe „betonowe buciki" tzn. nasze buty były oblepione kilkucentymetrową warstwą tego specyficznego błota. W dodatku unoszący się dookoła specyficzny zapaszek „zgniłego jaja" kazał nam szukać obejść od zawietrznej. Podłoże było tu tak niestabilne, że gdy w pewnym momencie musieliśmy zejść za skarpy wysokiej na dosłownie 4-5 m okazało się to prawie niewykonalne. Brzeg tej skarpy wyglądał z daleka jak zwietrzały wapień, który ładnie da się schwycić i na którym można wygodnie zaprzeć stopę. Niestety okazało się, że kawałki skał można wyciągać z ilastego podłoża jak zęby z dziąseł dotkniętych szkorbutem. Dosłownie wszystko się ruszało. W efekcie z naszymi ciężkimi plecakami zsunęliśmy się z tego czegoś. Kawałek dalej uznaliśmy że idąc wyznaczonym palikami szlakiem niepotrzebnie nadrabiamy drogi i postanowiliśmy skrócić schodząc ze szlaku i przedostać się w wyznaczony punkt grzbietem grani. I tu niespodzianka – po kilkunastu metrach nogi zaczęły się zapadać po kolana w dobrze już nam znanym błotku. Z wielką trudnością wyciągaliśmy je z tej mazi z powrotem. Szybka decyzja – w tył zwrot i wracamy na szlak. Aż dziw, że te góry się trzymają i nie spłynęły jeszcze w dół. Kawałek dalej na grani jeden z najpiękniejszych widoków – panorama w kierunku zachodnim na góry i doliny o kolorze bieszczadzkich połonin pokrytych częściowo zalegającym śniegiem. Zdjęcie z ledwością to oddaje. W końcu wychodzimy na skalną półkę i naszym oczom ukazała się przepiękna dolina – parę kilometrów szerokości - poryta śnieżnymi wąwozami a po jej drugiej stronie ujrzeliśmy pierwszy cel na dziś – chatę Hrafntinnusker. Postanawiamy wyruszyć najkrótszą możliwą drogą a dodatkowo korzystać będziemy z napotkanego dobrodziejstwa tj. mostów śnieżnych. Pozwala to znacząco oszczędzić czas i siły – nie potrzeba schodzić do każdego wąwozu a następnie wchodzić z powrotem do góry. Jesteśmy na wysokości ok. 1000 m. Świeci piękne słońce. Śnieg topnieje – to już prawie środek lata. Nie chcemy ryzykować, że któryś z nas pojedzie z masą śniegu w dół, jeżeli jakiś z mostów nie wytrzyma naszego obciążenia. Postanawiamy ten odcinek przebyć marszem ubezpieczonym. Zakładamy uprzęże, wyjmujemy linę. Wiążemy się liną: Darek idzie pierwszy, bo ma dobre buty, kijki teleskopowe i jest lżejszy od Mirka. Ja idę w środku – mam zepsute buty którymi nie mogę robić śladów w śniegu a nie jestem tak silny aby w razie czego być ostatnią naszą szansą. Na końcu Mirek pełniący funkcję tylnej straży. Odpinamy pasy biodrowe plecaków aby w razie czego łatwo można było zrzucić z pleców dodatkowe obciążenie. Znacząco utrudnia to marsz – cały plecak wisi na barkach – ale jest bezpieczniej. No i takie męskie i charakterystyczne dla twardzieli – „idziemy związani liną bo jest bardzo niebezpiecznie". Trochę adrenalinki. W sumie przechodzimy te kilkaset metrów sprawnie i na szczęście nic się nie dzieje pomimo przechodzenia parę razy po nawisach. W pewnym momencie – kiedy właśnie jestem w trakcie ostrożnego przechodzenia takiego nawisu – słyszę z tyłu zduszony szept: „STOP!". Cały drętwieję w jednej chwili, napinam się na wszelki wypadek, ściskam mocniej linę i odwracam głowę do tyłu. Mirek stoi, pytam się go wzrokiem o co chodzi starając się nie myśleć o tym, że pode mną tylko śnieg czasowo zawieszony w powietrzu. W odpowiedzi słyszę – „Poczekaj, będziesz miał extra zdjęcie". To cały Mirek – wyluzowany twardziel. Marsz idzie szybko bo kierujemy się na widoczną chatę. Na szczęście jest otwarta. Chata jest dość duża i dobrze wyposażona – jest pełna kuchnia, apteka, trochę różnego sprzętu, prycze na dwóch poziomach. Kilkadziesiąt osób z powodzeniem może tu nocować. Tak więc w środku w suchych warunkach przygotowujemy posiłek. W czasie marszu po śniegu buty i stuptuty oczyściły się z gliniastego błota. Chwila odpoczynku i ok. 17 ruszamy w dalszą drogę. Cel na dziś to Landmannalaugar z gorącymi źródłami. Nieopodal chaty wpadamy na dwie miłe Amerykanki – idą właśnie z Landmannalaugar. Mówią, że szły 3 godziny ale nam będzie łatwiej bo idziemy z górki. Mamy bardzo dobre tempo marszu, ponieważ Amerykanki zostawiły wyraźne ślady na śniegu. Nie trzeba więc rozglądać się za szlakiem ani wybijać śladów w śniegu. Często omijamy dymiące dziury – taki tu obszar obfitujący w tego rodzaju atrakcje. W pewnym momencie forsujemy mały strumień obok którego wyraźnie bije aktywny mały gejzerek. Wygląda to fenomenalnie. Gdybyśmy mieli trochę czasu moglibyśmy przetestować gotowanie na takim naturalnym źródle energii. Ale boimy się trochę podchodzić bo a nuż wystrzeli takim chemicznym wrzątkiem. Nikt z nas nigdy tego nie widział więc zauroczeni obserwujemy to zjawisko przez chwilę. Zaczyna trochę siąpić więc idziemy dalej. W mżawce zbliżamy się do celu. Z grani, na której jesteśmy widzimy już rozlewisko rzeki Tungnaá, nad którą jest położony camping w Landmannalaugar. Po lewej stronie widzimy górę Brennisteinsalda – podobno najbardziej kolorową górę Islandii. Niestety z powodu pogody chyba nie jest nam dane podziwiać jej uroku – nie widzimy tych kolorów. Schodzimy z grani mijając coraz więcej produktów wulkanicznych. W końcu stajemy przed jednym z bardziej niezwykłych miejsc – przed nami poniżej roztacza się wielkie pole lawy. Obszar niewielkiej dzielnicy miasta pokryty jest czarnymi rzeźbami z lawy wielkości zarówno człowieka jak i czteropiętrowego budynku. Dla kogoś, kto do tej pory nie widział takich rzeczy, wrażenie jest nieporównywalne z niczym innym. Nad polem od południowej strony góruje „Czarna Góra" – wulkan, twórca tych wszystkich dzieł sztuki. Dzisiaj już nieaktywny. Przez to pole musimy przejść, zaraz za nim znajduje się camping. Poprowadzone jest kilka znakowanych ścieżek, którymi można dostać się z jednej strony na drugą. Wybieramy szlak prowadzący nad rzekę w wąwozie Grænagil. Wchodzimy w las zastygłej lawy. Klimaty jak z „Władcy Pierścieni". Schodzimy na sam brzeg rzeki, i w końcu, ok. godz. 21 dochodzimy na miejsce – rozległy teren z kilkoma budynkami i przestrzenią na sporą ilość namiotów. Jest obsługa, która pokazuje nam miejsce do spania i wytęsknione gorące źródła. Jesteśmy trochę zmachani po całym dniu i oczywiście głodni, ale wizja gorącej kąpieli ustawia priorytety działań. Zostawiamy nie rozpakowane rzeczy i ruszamy tylko z ręcznikami do tego przybytku rozkoszy. Dwa strumienie – jeden gorący a drugi zimny łączą się w jednym miejscu. Woda mniej więcej do pasa. Leżymy w niej chyba z godzinę, przesuwając się w miarę ochoty pod mniej lub bardziej gorący strumień wody. Mocząc się obserwujemy okoliczne szczyty i rozgwieżdżone niebo. Zapowiada się piękna pogoda. Luksus dla umęczonego ciała turysty. I pomyśleć, że mają to tu na co dzień, 24 godziny na dobę, 365 dni w roku, i to wszystko darmo. Odświeżeni i odrobinę zregenerowani wracamy na kolację. Kuchnia full wypas, dodatkowo szeroki wybór produktów pozostawianych przez poprzednich gości. Rozkoszujemy się więc dowolną ilością herbaty – i to z cukrem. W końcu rozkładamy rzeczy i idziemy spać. Jest ok. północy. Dzień pełen wrażeń a jednocześnie kto wie czy nie najcięższy do tej pory.