Pobudka przy schronisku w Aktse spokojnie ok. 7.00. W nocy padało ale rano na razie spokojnie. Darek robi śniadanie, reszta powoli przygotowuje sprzęt. Jakoś nikt nie skusił się na darmowy prysznic z górskiej rzeki. Śniadanko, pakowanie i jesteśmy gotowi do wyjścia. Zaczyna padać więc chwila dyskusji co robimy. Decydujemy poczekać do 10:30 i wtedy bez względu na pogodę ruszamy ostatecznie. Mamy nadzieję, ze przestanie padać. W międzyczasie dochodzi nowy turysta – okazuje się, że to Niemiec ... wychowany w Puławach, mówi bardzo dobrze po polsku. Chwilę gawędzimy sobie. Dochodzi 10:30. Deszcz trochę zelżał – startujemy. Pierwszy odcinek prowadzi jeszcze szlakiem Kungsleden ale po stromym podejściu rozstajemy się z nim skręcając na szczyt Skierffe. Droga przypomina trochę przejście połoninami Bieszczadzkimi – trawersuje główny grzbiet. Po drodze parę momentów a la Camel Trophy- błota i wąska ścieżka. W końcu dochodzimy do podnóża góry. Tu pierekusik. Wcześniej po drodze łapiemy zasięg i dzwonimy do rodzinek. W czasie przerwy jedzonko po czym zostawiamy plecaki i idziemy na górę. Darek decyduje, że woli regenerować siły niż wchodzić na pierwszą lepsza górę. Ale góra okazuje się nie pierwsza lepsza tylko nadzwyczajna. Widok jaki się ukazuje natychmiast po wejściu po prostu rzuca na kolana. Spędzamy tam w trójkę dłuższą chwilę i robimy masę zdjęć. Po tym schodzimy i zaczynamy naszą przygodę marszu na przełaj - czyli jak to mówimy między sobą "na siagę". W tym momencie świadomie łamiemy nasz plan pierwotny – wolimy iść grzbietem niż walczyć z lasem. Pierwszy niewielki problem pojawia się przy pierwszej rzeczce – dojście do niej prowadzi przez małe mokradło. Po dłuższej chwili znajdujemy przejście. Przed nami podejście na przełęcz między dwoma wzniesieniami. Droga okazuje się znacznie cięższa niż myśleliśmy. Prowadzi po stromym grzbiecie pokrytym ruchomymi mniejszymi i większymi głazami. Drużyna się rozsypuje – każdy idzie swoja drogą. Miejscami droga jest niebezpieczna i nachodzą nas wątpliwości. Ale ostatecznie jednak idziemy dalej. Po dłuższym czasie przechodzimy na drugą stronę grzbietu, ale jak się okazuje nie jest to przełęcz na którą chcieliśmy się namierzyć.
Wszyscy są zmęczeni na maksa. W dole daleko widzimy rzekę. Schodzimy w jej kierunku. Po drodze mija nas jeszcze rodzina renów. Tuż nad rzeką rozbijamy się. Ja ledwie żyję. Pomagam rozbić namiot Darkowi, po czym leżę chwilę bez tchu i zmieniam wszystkie rzeczy na sobie na suche. Dyżurny przygotowuje posiłek. Nagle niespodzianka – okazuje się, że Mirek ma urodziny i przytargał tu szampana wraz z extra zakąskami. Po tym męczącym dniu ta dodatkowa atrakcja zdecydowanie poprawia wszystkim nastroje. Wznosimy toast zmrożonym w lodowcowej rzece szampanem i staramy się przeżuć zaserwowane przez Darka jedzenie - coś w rodzaju mieszanki suszonego mięsa i dodatków rozgotowanego w wodzie. Nie wszystkim to wychodzi – tego się po prostu nie da pogryźć! Spędzamy jednak miło wieczór w ciepełku, pijąc znanego już wzmocnionego Sprite. Ok. 24 kładziemy się spać. Dziś plan się zawalił, jutro zobaczymy co dalej.