Przebudzenie po wczorajszym marszu z 30kg „mułem" na plecach nie było najlepsze ale w końcu nie przyjechaliśmy tu dla przyjemności. Ok. 9.00 zbieramy się. Nasze planowe śniadanie – muesli, dziecięca kaszka mleczna i herbata. Mi to smakuje, zobaczymy co będzie za parę dni. Dziś zgodnie z planem powinniśmy dojść przez schron Botnar nad jezioro Álftavatn. Kawał drogi. Ale wczoraj prawie nam się udało zrealizować plan. Ruszamy przed 10.00. Początek wzdłuż rzeki Krossá, zmierzamy w kierunku mostu, który powinien być niedaleko w kierunku zachodnim. Lonely Planet ostrzega aby nie próbować przeprawiać się przez rzekę. Główne koryto jest szerokie na jakieś 50 m na pewno. Po jakimś kilometrze widzimy już most ale droga do niego prowadzi przez rozlewisko rzeki. Na północnym brzegu widać bazę Þórsmörk – duże schronisko. Przeskakujemy kilka potoków rozlewiska ale natykamy się na strumień, którego nie przejdziemy suchą stopą. Ale szukamy – Mirek rozpędził się w górę tego strumienia dość daleko, my czekamy na niego no ale widząc wyniki jego poszukiwań powoli zaczynamy przygotowywać się do przeprawy. Nagle dostrzegamy kolumnę samochodów terenowych, które startując z północnego brzegu pokonują rzekę Krossá i zmierzają w naszą stronę. Stoimy właśnie w miejscu, gdzie jest chyba najdogodniejsze miejsce na pokonanie w bród tego strumyka. Wołamy Mirka, żeby się pospieszył, może uda nam się wykorzystać sytuację. Mirek zawraca ale bieg z plecakiem po kamieniach idzie mu niemrawo. Samochody podjeżdżają i wskakujemy na stopnie samochodów. Strumień pokonany, Mirek został ale ma niesamowite szczęście. Daleko z tyłu pojawia się jeszcze jeden samochód – maruder. Mirek złapał wiatr w żagle i zdążył. Bez problemów docieramy już na mostek. Dopiero tu widzimy z bliska Krossę – patrząc z mostu jest to rwąca, poważna rzeka. Fajnie że ktoś tu postawił ten most. Wąską ścieżką docieramy do schroniska Þórsmörk. Na nasze spotkanie wychodzą jacyś ludzie – chyba obsługa schroniska. Z dużym przekonaniem wybijają nam z głowy pomysł dojścia w ciągu jednego dnia do Álftavatn. Twierdzą, że jest to nie do zrobienia z naszymi plecakami. Ale do kogo oni to mówią?! W końcu jesteśmy twardziele, wczoraj szliśmy 15 godzin to i dzisiaj damy radę. Grzecznie dziękujemy za porady, dopytujemy się jeszcze o warunki i kierujemy się na północ trasą oznaczoną palikami. Dookoła dużo roślinności. Przechodzimy przez las a raczej islandzki las. Jest to dziwny twór – karłowata brzoza i wierzba. Miejscami dochodzi do 3 m wysokości. Ściółka to trawy, wrzosy i trochę dzikiej borówki. Jest przełom maja i czerwca – borówka i wrzosy pięknie kwitną. Droga wspina się dość uciążliwie w górę, a po wyjściu na przewyższenie mamy piękny widok na pokonane wczoraj lodowce. Jak na dłoni tkwi przed nami olbrzymie cielsko Eyjafjallajökull. Przed nami nieskończona przestrzeń. Dalej schodzimy do czegoś w rodzaju wąwozu, którym dochodzimy do rzeki Þröngá. Tu nie ma mostku ani żadnej kładki. To nasza pierwsza przeprawa w bród. Rzeka jest równie szeroka jak Krossá i również płynie w miarę szybko. Ale stan wody wydaje się niski a nurt poprzecinany jest łachami kamieni. Przejdziemy rzekę idąc z jednej łachy na drugą. Każdy z nas ma swój patent – Darek zakłada piankowe buty i ortalionowe spodnie, Mirek po prostu podwinął nogawki i założył sandały na bose stopy. Ja chcę zapewnić sobie izolację i robię to co Mirek ale dodatkowo stopy w skarpetkach pakuję najpierw do foliowych worków a potem w sandały. Mam mi być ciepło i sucho. Wory na plecy, pasy biodrowe odpięte i z dreszczykiem emocji idziemy. Worki foliowe wytrzymały jakieś pięć kroków – szybko przetarły się o kamienie i już nie było mi ani ciepło ani sucho. Woda była naprawdę zimna – wręcz lodowata. To w końcu rzeka biorąca swój początek na lodowcu. Głębokość – do kolan. Temperatura powodowała, że za bardzo nie ma czasu na spokojne zastanowienie się gdzie postawić następny krok. Idzie się do przodu najkrótszą drogą tak aby jak najszybciej wyjść z wody. Brrrr – ale zrobione. Cieszymy się jak dzieci. Na drugim brzegu szybkie przebranie, rozgrzanie zmrożonych nóg i ciepła herbatka. A więc już wiemy jak to wygląda. Nie siedzimy zbyt długo. Kierujemy się dalej na północ. Dobre nastroje po udanej przeprawie szybko znikają. Milkniemy bo prawie natychmiast za rzeką zaczął się stromy długi stok, na który trzeba wejść. Dodatkowo 30 kg na plecach i wiejący z przodu wiatr w twarz powodowały, że podejście było mordercze. Za to na górze wielki przypływ nadziei. Plan trasy mówił, że po przeprawie idziemy do rzeki Ljósá z niewielką kładką, dalej następna rzeka Fremri-Emstruá z dużym mostem, za którym jest schron Botnar. Jego osiągnięcie oznaczało więcej niż 2/3 drogi do Álftavatn. A z grani, na który właśnie weszliśmy widzimy jak na dłoni budynek z czerwonym dachem – to musi być Botnar. Kilka km dosłownie, 2-3 godzinki, jak dobrze pójdzie to zjemy w nim pierekusik i na wieczór będziemy w Álftavatn. Jak się okazuje jest to jednak możliwe. Schodzimy zakosami po łysym północnym zboczu – nie ma tu praktycznie żadnej roślinności poza jakimiś mchami – w strony Ljósy. Koryto niezbyt szerokie, w najwęższym miejscu znajdujemy kładkę – malowniczo położony mostek. Zwężenie powoduje, że pod mostkiem woda dosłownie kipi w dość głębokim i wąskim wąwozie. Szlak skręca w prawo, po lewej stronie dostrzegamy zarysy o wiele większego wąwozu (to rzeka Fremri-Emstruá, na razie niewidoczna dla nas) a za nim nasz budynek z czerwonym dachem. Idziemy równolegle do rzeki domyślając się, że gdzieś tam jest nasz most. Informacje mówią, że musimy dojść praktycznie pod jęzor lodowca Entujökull. Trochę nam to nie pasuje topograficznie bo oddalamy się coraz bardziej od „naszego" czerwonego dachu. Idziemy czymś w rodzaju wyschniętego koryta rzeki. Zbliża się czas południowej przekąski, dookoła zero szans na jakieś schronienie - jest to coś w rodzaju stepu – a od domniemanego schronu jesteśmy już dalej niż bliżej. Pojawiają się krzewy i niskie drzewka. Stajemy ok. 15 przy głazach, gdzie możemy schować palniki i robimy półgodzinną przerwę. Po posiłku każdy z chęcią wyciąga się na skałach jak można najwygodniej. Z wielką niechęcią wstajemy i ruszamy dalej. Znowu pustynne klimaty. Idziemy cały czas na wschód, lekko pod górę, wychodzimy z wyschniętego koryta. Ziemia pokryta czarnym pyłem. Zaczyna siąpić a potem pada coraz bardziej. Koniec dobrej pogody? Ciężko iść z plecakiem w takim nasiąkniętym wodą pyle. Gdzieś tu – jak piszą – jest wspaniały wąwóz, ale w tym deszczu nie ma sensu go szukać. Zresztą chyba nikt z nas nie ma na to ochoty. Po niecałej godzinie stajemy na krótką przerwę – nie mamy się gdzie schronić przed deszczem ale odpocząć trzeba. Darek ma do nas pretensje, że zbyt daleko z Mirkiem wysforowaliśmy się do przodu – w razie jakiegoś wypadku byłby sam. Ma trochę racji – postanawiamy iść w zasięgu kontaktu wzrokowego i głosowego. Analizując dokładniej mapę dochodzimy do wniosku, że budynek z czerwonym dachem to chyba jednak nie był schron Botnar. To oznacza, że nie wiemy tak naprawdę jak daleko mamy do celu. Jak dojdziemy do mostu wszystko się wyjaśni. Szlak prowadzi teraz przez bardzo nierówny teren – podejścia i zejścia. To nas dodatkowo męczy a jesteśmy już w drodze jakieś 6-7 godzin. Zmęczenie daje się we znaki na poważnie – znika gdzieś radość wycieczki, skupiamy się tylko na pokonaniu zmęczenia. Próbujemy utrwalić piękno i ogrom otaczającej nas rzeczywistości ale nasze miny na zdjęciach oddają coś innego niż zachwyt. A wąwóz z rzeką wcale się nie przybliża. Wchodząc na kolejne wzniesienia rozglądamy się uważnie za jakimś znakiem, że wspomniany most a za nim chata będą tuż tuż. Widzimy duże wzniesienie – stąd na pewno dojrzymy most. Wchodzimy na górę, jesteśmy już bardzo zmęczeni, trochę ratują nas cukierki. Wychylamy się za grań a tam... – kolejna dolina o szerokości 2-3 km i następne wzgórze. Psychicznie dopada nas jakaś depresja. Odpuściliśmy Álftavatn już dawno – teraz ambicjonalnie chcemy dojść choć do Botnar. Jednak tubylcy mieli rację. Jesteśmy w takim stanie, że jakikolwiek sygnał przynajmniej dwóch członków zespołu i rozbijamy obóz w tym miejscu w którym właśnie stoimy. Mijamy piękne miejsce na obóz – zielona, soczysta trawka a obok bystry strumyk. Ideał, taka oaza – ale wyraźnie widoczne trzy tabliczki „zakaz rozbijania namiotów". Mimo tej pokusy na razie nikt głośno nie pęka. Za to przed naszymi oczami coraz większy i wyraźniejszy lodowiec Entujökull. Kolejny postój – cukierki, nabieramy woli walki i naprzód. W pewnym momencie po drugiej stronie wąwozu wzdłuż którego cały czas wędrujemy dostrzegamy dwa dzikie, kare konie. Bezczelnie włażą wyżłobionym przez wodę dość stromym żlebem pod górę. Żartujemy, że skoro konie tam weszły to i my damy radę. Wreszcie po przejściu 200 m znajdujemy upragniony most. Jest zawieszony mniej więcej pośrodku wysokości wąwozu, czy raczej kanionu, w dnie którego płynie rzeka. Oceniamy, że od mostku na rzece Ljósá szliśmy jakieś 4 godziny. Szacuję, że jakaś godzina marszu i moglibyśmy wejść na lodowiec. Ale nie w tym stanie w jakim się znajdujemy. Do mostu zejście asekurowane jest linami. Most i rzeka robią na nas duże wrażenie. Prąd jest bardzo silny. Przechodzimy na drugą stronę i szlak rzeczywiście prowadzi w stronę, w którą kierowały się konie. Podejście zaraz za rzeką też jest „końskie" – długie, strome i sypkie, niestabilne. Trzeba uważać, zwłaszcza przy naszym zmęczeniu. Łatwo zsunąć się w dół. Chłopaki idą systematycznie – kilka kroków i odpoczynek. Mnie coś dopadło i postanowiłem wejść bez zatrzymywania. Idę noga za nogą ale nie staję. Docieram w końcu na szczyt – wchodzę w coś w rodzaju wnętrza krateru, lejka wypełnionego czarnym piaskiem. Nogi zapadają się jakbym szedł po wydmie w Łebie. W końcu wychodzę na górę po drugiej stronie i zrzucam plecak. Ledwo dyszę, czekam na chłopaków. Chwilę odpoczywamy, leżymy jak zbite psy, zastanawiamy się jak daleko jeszcze. Gdyby schronem był jednak ten budynek z czerwonym dachem to czekałyby nas jeszcze bite 4 godziny drogi. Nie chce nam się jeszcze wyciągać GPS. W końcu ruszamy i dosłownie po kilkunastu metrach, kiedy wynurzyliśmy się nad otaczające nas pagórki dostrzegamy schron Botnar. Jest całkiem blisko, na wyciągnięcie ręki. 45 min. i jesteśmy. Obok schronu oczywiście nasze konie. Jest kilka chat – wszystkie zamknięte, w jednej otwarty przedsionek. Powierzchnia akurat dla nas – kwadrat o boku 2,5 m. Wystarczy aby się rozłożyć i wyciągnąć nogi. W pobliżu sanitariacik i strumień z czystą wodą. Rewelka. Po dzisiejszym dniu podejrzewamy że pogoda może się pogorszyć więc możliwość nie zamoczenia namiotu jest nieoceniona. I nie wieje. Za to my po prostu parujemy na maksa. Nastroje momentalnie się poprawiają. Stąd do Álftavatn zostaje jakieś 5-6 godzin drogi. Zrobimy to jutro. Będzie luźniejszy dzień. Kolacja – makaron z sosem pieczeniowym (równie dobrze może się nazywać grzybowy czy pomidorowy) dodatkowo poprawia humory i rozgrzewa. Dzisiaj nie zrobiliśmy co prawda planu, urozmaicenie terenu dało nam się we znaki, te góry i dołki, ale może uda się nadrobić, kto wie... GPS pokazuje co prawda, że w linii prostej przeszliśmy dziś tylko 11,5 km (w rzeczywistości chyba dwa razy tyle biorąc pod uwagę zakręty, podejścia i zejścia) ale mimo wszystko może... Jesteśmy zmęczeni ale bez kontuzji i zdrowi.