Budzimy się planowo raniutko. Wczoraj wieczorem podjechali jeszcze samochodami turyści i nocują obok. Nie hałasujemy więc, robimy śniadanko, zwijamy się i wreszcie ruszamy w trasę. Ostatecznie nie udało mi się spakować do jednego plecaka – choć trzeba przyznać, że bardzo się nie starałem. Po doświadczeniach dnia poprzedniego zakładam mały plecak z przodu – w ten sposób rozkładam sobie ciężar całego bagażu. Darkowi jakoś udało się spakować dwa plecaki w jeden. Dziś ja karmię – więc zgodnie z ustaleniami biorę na trasę namiot. Dodatkowo każdy z nas bierze po 2 litry wody. Nie ma lekko – muł na plecach przybrał na wadze. Ruszamy na północ – chcemy dziś dojść do Þórsmörk, na północny brzeg rzeki Krossá. Przejście prowadzi pomiędzy dwoma lodowcami, przełęczą na poziomie 1.100 m n.p.m. Nawet przewodniki mówią, że to wycieczka na cały dzień. W Tatrach czasy przejścia zawsze udawało mi się robić krótsze niż podawane bez specjalnego wysiłku więc zakładam, że tu też jest podobnie i będziemy na miejscu pod wieczór. O 7.30 jesteśmy już na trasie. Idziemy wzdłuż rzeki Skógá, która tworzy wodospad Skógafoss, znakowanym palikami szlakiem. Droga prowadzi przez zielone wzgórza, a nas wprawiają w zachwyty pojawiające się za każdym praktycznie zakrętem rzeki kaskady wody. Mniejsze i większe wodospady, różnie uformowane. Na początku stajemy oczarowani przy każdym takim zjawisku ale z czasem stajemy się coraz bardziej wybredni – nawet cuda natury powszednieją gdy są w dużej ilości. Koryto rzeki zagłębia się coraz bardziej w otaczające skały, my nabieramy wysokości – efektem jest coraz głębszy wąwóz, którego dnem wije się Skógá. Ustalamy tempo marszu – godzina marszu i 15 min odpoczynku. Po pierwszej godzinie przystanek wypada na stromym zboczu tworzącego się kanionu, z którego wychodzimy trawersem w górę obok wysokiego wodospadu szczególnej urody. Dalej droga prowadzi w pewnym oddaleniu od rzeki (cały czas w zasięgu wzroku i słuchu), górnym brzegiem kanionu, czasem tylko schodząc w dół i trawersując zbocze. Poza kilkoma podejściami i trawersami po trochę osuwistym zboczu droga nie przedstawia technicznych trudności. Za to uroda rzeki wynagradza wysiłek. Wzgórza dookoła nas pozbawione są zupełnie drzew, a porośnięte mocno zieloną trawiastą szatą dają niesamowity, plastyczny krajobraz. Po 4 godzinach dochodzimy do mostku na rzece i nim przechodzimy na północny brzeg rzeki. Informacja na tablicy informacyjnej przy mostku – „Skógar – 8 km". No cóż – 2 km/h to nie jest tempo o jakim myśleliśmy (zakładaliśmy min. 4 km/h) ale naprawdę szybciej się nie dało. Wory jednak przygniotły nas do ziemi – mam wrażenie, że każdy z nas pod koniec godzinnego marszu niecierpliwie spogląda na zegarek wyczekując przerwy. Zresztą z początkowego schematu „godzina marszu kwadrans odpoczynku" szybko zrezygnowaliśmy na inny: „45 minut marszu, kwadrans odpoczynku". Po przejściu mostu kierujemy się prosto na północ. Krajobraz gwałtownie się zmienia, nabieramy wysokości. Otacza nas obszar pokryty drobnymi i większymi kamieniami, głazami, żwirem. Taka kamienista pustynia. Szlak powoli pnie się do góry. W końcu, za kolejnym zakrętem dostrzegamy w pewnej odległości czerwony dach schronu pod przełęczą. Pomiędzy nim i nami jeszcze trochę kamieni pokrytych dodatkowo śniegiem. Opuszczamy drogę i idziemy tam na przełaj kierując się wprost na zauważony dach. Jesteśmy już trochę zmęczeni. Całe szczęście, że pogoda nam dopisuje – tylko wiatr wieje coraz silniej. W końcu dochodzimy do schronu – drzwi zamknięte tylko na zasuwę. Jesteśmy sami, z ulgą zdejmujemy plecaki i po chwili lenistwa czas na przekąskę południową. Schron jest spartański, na parterze stół i puste butle gazowe, na piętrze sala z kilkunastoma materacami nie pierwszej świeżości. Każdy z nas paruje – spocone ciało i ciuchy oddają wilgoć. Jemy i w trakcie sjesty dochodzi kilkanaście osób, które dotarły naszym śladem. Pakujemy się i ruszamy dalej. Ostateczne wejście na przełęcz prowadzi już przez zbite pola śniegu. Zapadamy się powyżej kostek. Taki marsz przez śnieg nie jest wygodny i strasznie wyciąga siły. Najtrudniej iść pierwszemu – robi ślady w zapadającym się śniegu, pozostali starają się iść jego śladem. Zmieniamy się na prowadzeniu. Co kilkadziesiąt kroków przystajemy pochyleni do przodu, tak aby plecak spoczął całym ciężarem na plecach – odciążamy ramiona i biodra. W końcu wychodzimy na przełęcz – jesteśmy na wysokości ponad 1.000 m n.p.m. Jest drewniany słup z drogowskazami. Strzałka z napisem „Básar hut", która oznacza nasz dzisiejszy cel wskazuje stronę, gdzie jak okiem sięgnąć ciągnie się śnieg. Zresztą tu z każdej strony jest tylko śnieg więc co za różnica. Korzystamy z zasięgu i obdzwaniamy rodziny. Po krótkim odpoczynku ruszamy na północ. Schodzimy trochę w dół na obszerny płaski teren, dookoła śnieg, ślady skuterów śnieżnych, od południa i wschodu widok zamykają szczytowe partie lodowców: Mýrdalsjökull i Eyjafjallajökull, przed nami jakieś wzniesienie. Obchodzimy je z prawej strony. Szlakiem idziemy tylko dzięki widocznym śladom stóp – paliki znakujące trasę są niewidoczne, całe zasypane śniegiem, czasem tylko wystaje nad śnieg sam czubek takiego palika. Normalnie mają z metr - półtora metra wysokości. Szybko się męczymy, odpoczywamy na jakimś pagórku pozbawionym śniegu, jak miło poczuć od stopami coś twardego. Malutkim korytkiem z płatu śniegu sączy się cieniutki strumyczek – może właśnie widzimy narodziny jakiejś rzeki? Czapy lodowców obciążone teraz chmurami robią niepokojące wrażenie. Zastanawiam się nad pogodą – na razie nas Islandia rozpieszcza ale jak długo będzie tak pięknie? Trzeba ruszać. Przed nami wzniesienie. Kamieniste – śnieg został niżej. Doganiamy turystkę, która też zmierza do Básar hut. Dochodzimy do krzyża upamiętniającego turystów, którzy zginęli tu od uderzenia piorunu w czasie burzy. To a propos zmian pogody.... Jednocześnie z tego miejsca mamy po raz pierwszy szeroki widok na północ – Goðaland, Þórsmörk i gdzieś tam nasza droga do Landmannalaugar. Trochę się zagapiamy – bo jest na co popatrzeć. Panorama daleka i piękna. Oczy i zmysły powoli nam się przyzwyczajają do cudnych widoków. Po chwili zbiegamy już z północnej strony wzniesienia stromym zboczem pokrytym śniegiem. Przed nami wielki płaski obszar przypominający stół – to Morinsheiði. Musimy przejść po tym stole ale droga do niego prowadzi stromym trawersem innego zbocza – nad polem śniegu. Szczęśliwie trawers jest ubezpieczony poręczówką z łańcucha. Trochę emocji i już napieramy przez stół. Koniec śniegu, idzie się niby lepiej ale nogi już bardzo zmęczone. Jest godzina 18 – 11 godzin temu wystartowaliśmy. Teren pokryty piachem, żwirem i kamieniami. Z drugiej strony stołu schodzimy na zachodnie zbocze grzbietu góry. W dole widać wijącą się ścieżkę a jeszcze dalej i w dole szerokie rozlewisko wody. To rzeka Krossá, nad którą mamy dziś nocować. Tylko kiedy my tam dojdziemy? Niestety jak się okazuje, wbrew temu co czytaliśmy w przewodniku, musimy zejść poniżej 300 m n.p.m. Na zejściu potykam się i upadam, wszystko przez mały plecak, który niosę z przodu i tym samym zasłania mi widok pod stopy. Od tej pory na zejściach zawsze go zdejmuję i niosę w ręku. Przy upadku kaleczę sobie dłoń i prawie zwichnąłem stopę – ale kończy się na strachu. Schodzimy w pięknej scenerii otaczających nas zieloniutkich i skalistych zboczy – ale coraz rzadziej chce się sięgać po aparat. Jesteśmy naprawdę zmęczeni. Mijają nas duże ilości turystów, którzy na lekko pokonali tą samą trasę co my. Droga w dół prowadzi na zmianę tarasami i zakosami po zboczach. Odcinki niedługimi graniami. Na jednej takiej grani mało brakowało do nieszczęścia. Prowadziły przez nią dwie ścieżki – jedna samym grzbietem, druga trochę poniżej. Wybrałem wariant grzbietowy, ale okazało się, że po drugiej stronie nie ma łatwego zejścia – trzeba było zejść ok. 4 m po skałkach do trapy poniżej. Postanowiłem zrzucić na tą trapę mały plecak, żeby mi nie przeszkadzał. Zrzuciłem a plecak zaczął się turlać! w kierunku zbocza. Zabrakło dosłownie jednego obrotu a nasze żarcie na 4 dni spoczęłoby na dnie głębokiego wąwozu. Mieliśmy szczęście. Widzimy już Básar hut, słyszymy ludzkie głosy, wiemy, że jest bardzo blisko – ale jesteśmy tak padnięci, że jeszcze raz odpoczywamy. Leżymy 15 minut jak zwłoki. W końcu – po ponad dwóch godzinach od zejścia ze stołu, ok. godz. 22 czasu lokalnego – docieramy na sam dół, do niskiego lasku brzozowego nad potokiem – dopływem Krossy – przez który przerzucony jest mostek. Jest tu miejsce na biwak i budynek kryjący sanitariaty. Do schronu Básar tylko 15 min po płaskim, schronisko, które było naszym pierwotnym celem znajduje się na północnym brzegu rzeki Krossá. Już tam nie doszliśmy. Rozbijamy się tu – na biwaku. Jaka ulga – jest woda, można zrzucić plecak, zdjąć buty. Kolacyjka, witaminki, po dwa kubki herbaty. Z Darkiem robimy jeszcze rekonesans do Básar hut – kilkanaście islandzkich rodzin, które dojechały tu terenowymi potworami, robi kempingowy hałas. Schron jest duży – ale dziś pełen hałaśliwych ludzkich stworzeń. Lepiej nam będzie tam gdzie się rozbiliśmy. To był dobry wybór. Tuż przed północą czasu lokalnego (2 a.m. polskiego), po naprawdę ciężkim dniu, zasypiamy w islandzkim lesie. Dookoła jasno jak w dzień.