Obudziliśmy się dość wcześnie – ławeczki nie były zbyt szerokie i wygodne a poza tym wczesnym rankiem już kręcili się ludzie – najpierw obsługa dworca, a potem też podróżujący. Przenieśliśmy się więc do środka budynku i korzystając z toalety umyliśmy się w cywilizowanych warunkach. Potem wzbudziliśmy trochę zainteresowania przygotowując śniadanko na gazie. Nasze pierwsze śniadanko z zaplanowanego menu. Pierwszy gotuje Darek – każdy z nas niesie 6 porcji i uzgodniliśmy, że na zmianę każdy z nas pozbywa się części prowiantu. A więc śniadanie – dziecięca kaszka na mleku w proszku i muesli. Szacujemy, że taka dawka starczy nam do popołudnia. Potem pakowanie – już na drogę, chociaż jeszcze autostopową. W końcu jesteśmy gotowi. Wychodzimy przed dworzec na główną ulicę, która biegnie prosto za miasto i tam przekształca się w Ring – główną drogę Islandii biegnąca dookoła wyspy. O godz. 7 rano stajemy na przystanku autobusowym i zaczynamy nasz śmiały projekt. Zakładamy, że uda nam się kogoś zatrzymać i dojechać autostopem do Skógar. Z rozkładu jazdy busów wynika, że po godz. 12 odjeżdża kursowy bus jadący daleko na wschód, który przejeżdża przez Skógar – ale drogo kosztuje bilet. Wsiądziemy do niego jeśli nie uda nam się złapać stopa. Zmieniamy się co 20 min. Stoimy z kartką, na której napisaliśmy nazwę tego miasta. Ruch coraz większy ale absolutnie nikt nie wykazuje nami zainteresowania. Znajdujemy się tuż obok głównego centrum Reykjavíku, po 2 godzinach dochodzimy do wniosku, że nie jest to dobre miejsce i podejmujemy decyzję o wydostaniu się miejskim autobusem na peryferie miasta. Ciężko nam się zorientować w który bus mamy wsiąść więc wsiadamy w pierwszy, który nadjeżdża – nr 115. Kierowca autobusu okazuje się bardzo przyjazny i pomocny. Tłumaczy nam co i jak a dodatkowo kontaktuje się radiowo z kierowcą autobusu, do którego mamy się przesiąść (nr 10) i uprzedza go o nas i naszych planach. To nam zaimponowało. Zostajemy wysadzeni w miejscu, skąd po ok. 200 m dochodzimy do samego Ringu już poza miastem. Tu już jadą tylko samochody zmierzające w odpowiednim dla nas kierunku – na wschód. Ten ruch okazał się kluczowy. Po 15 min. zatrzymuje się odkryty jeep i ... jedziemy w końcu. W jeepie Nowozelandczyk i Łotysz. Świat jest jednak mały. Są zdziwieni, że Polacy są tu turystycznie – dowiadujemy się, że sporo Polaków mieszka tu i pracuje. Dowiozą nas tylko do Hveragerði ale dla nas oznacza to zrobienie pierwszego kroku – wierzymy już, że dojechanie stopem na miejsce jest możliwe. Pierwsze widoki – Islandia nie zawodzi, dookoła pojawiają się łagodne górki, faktycznie bez drzew, porośnięte czymś zielonym – chyba trawa, mchy, porosty. Jest tak jak w folderach, dodatkowo pogoda nam dopisała pierwszego dnia. Hveragerði to niewielkie miasteczko położone w okolicy aktywnej geotermalnie i znane jest z wykorzystania tej energii dla celów rozwoju rolnictwa. Z drogi widzimy spore szklarnie, w których podobno hodowane są nawet cytrusy. Wysiadamy przy stacji benzynowej, na której Mirek dokupuje kolejne dwa kartusze gazu. I znów zaczynamy łapać stopa – ale zmieniamy taktykę. Nie pokazujemy kartki z nazwą Skógar ale najbliższej miejscowości w tym kierunku. Czekamy niedługo – zatrzymuje się samochód, którym docieramy do Selfoss. Miła Pani wywozi nas za miasto, także nie pozostaje nam nic innego jak od razu zacząć machać ręką. Trochę czekamy, przejeżdża sporo samochodów ale widocznie trzech dorosłych facetów z trzema sporymi bagażami to nie jest to co każdy chciałby zabrać. Nawet jeśli większość pojazdów to sporej wielkości czterokołowce, bardzo często tylko z kierowcą w środku. Ale i tak jesteśmy do przodu w stosunku do autobusu z dworca BSÍ w stolicy. W końcu zatrzymuje się zwykły pojazd osobowy, oznaczony jako taksówka, z kobietą za kierownicą i dzieckiem w foteliku. O dziwo – chce nas zabrać, za free, licznik wyłączony. Ledwo się pakujemy, dwa plecaki do bagażnika, jeden do środka na kolana, staramy się nie uszkodzić dziecka, ruszamy. Po chwili wydaje się skąd to zadziwiające zaangażowanie – pani swego czasu sama podróżowała autostopem, więc chętnie nam pomoże. Znów rozmowy o pracujących Polakach – okazuje się, że sama ma farmę, na której pracuje u niej ok. 20 Polaków. Przede wszystkim jeden zapadł jej w pamięć, który przyjeżdża z suchym prowiantem z Polski, tym się żywi a do Polski wysyła zarobione pieniądze – dla chorego dziecka. Cóż – takie życie. A w Islandii można sporo zarobić jak na polskie warunki – zwykły pracownik na farmie może liczyć na ok. 500 Euro miesięcznie plus wikt i opierunek. Pani była generalnie w szoku gdy usłyszała, że zamierzamy przejść wyspę z południa na północ w dwa tygodnie. Kilkakrotnie dopytywała się czy na pewno wiemy co robimy. A skąd my to mamy wiedzieć?! Pierwszy raz tu jesteśmy. Wysiadamy w połowie drogi między Selfoss i Hella. Tu odbija droga na północ więc się rozstajemy. I tu po raz pierwszy odczuwamy pustkę – jak okiem sięgnąć żadnych zabudowań, tylko pusta droga, my i przestrzenie. Na północnym wschodzie widać wyraźnie wielką sylwetkę jednego z czynnych wulkanów Islandii – Hekla (1491 m n.p.m.). Sam szczyt jest w chmurach. Po dłuższym oczekiwaniu zatrzymuje się duży terenowy Jeep Cheeroke, którym docieramy już bardzo niedaleko celu – wysiadamy za miastem Hvolsvöllur. Krajobraz trochę się zmienia, po północnej stronie drogi coraz więcej gór. Wzmógł się wiatr do tego stopnia, że nie jest przyjemnie stać więc na zmianę jeden stoi na czujce i łapie stopa, a pozostali chowają się przed wiatrem. Ale i tak dobrze że nie pada. Mamy dobry czas, jest ok. 1 p.m. Wreszcie jest złoty strzał – zatrzymuje się gość, który jedzie na zawody motocrossowe do miasta położonego dalej niż Skógar – więc zgadza się wysadzić nas w Skógar. Jest więc wspaniale. Nie jest to może wielki komfort ale najważniejsze że zmierzamy do celu. Po drodze widoki z lewej, północnej strony robią się naprawdę niezłe. Góry są tuż tuż, zbocza dochodzą do samej drogi, chatki powciskane między głazy, ze skalistych zboczy porośniętych zielonym dywanem co chwila wypływają jakieś strumyki, spadają kaskady. Już wyobrażam sobie nas w tym terenie, uśmiech sam wypełza na gębę. Nastroje bardzo dobre. Mijamy dawno niewidzianą stację benzynową. W końcu krótko po godz. 14, zza kolejnej skarpy wynurza się widok na wielki wodospad – to właśnie Skógafoss, główna atrakcja turystyczna tego regionu i obok miasto Skógar. Chociaż „miasto" to określenie trochę na wyrost. Jest co prawda kilka domów, hotel i zabudowania kampingu – no ale to tworzy co najwyżej osadę. Przestajemy się dziwić, że w centrum Reykjavíku niekoniecznie wszyscy kierowcy musieli kojarzyć nazwę wypisaną przez nas na kartce. To tak jakbyśmy w centrum Warszawy łapali stopa np. do Rzepisk w Tatrach. Równie dobrze mogliśmy tam sterczeć do tej pory. No – ale my jesteśmy tutaj. Wyrzucamy bagaże na ulicę, żegnamy się z naszym motocrossowcem i kierujemy się na kamping pod wodospadem. Dochodzimy do sporego placu, pokrytego wystrzyżoną trawką, całkiem pustego. Jesteśmy tu przecież przed sezonem. Za kilka tygodni to miejsce będzie pewnie tętniło życiem ale dziś jesteśmy tu tylko my i kilku turystów pod wodospadem, którzy podjechali samochodami. Zatrzymujemy się przy zabudowaniach sanitarnych – są toalety, coś w rodzaju kuchni, duża zabudowana wiata z podestem. Do wodospadu ok. 50m. W tej pięknej atmosferze, przy huku spadającej wody robimy sobie przekąskę południową – tzw. pierekusik lub pierekurek albo po prostu zupka chińska i baton plus herbata owocowa dla każdego. Jesteśmy w znakomitych humorach. Planowaliśmy tu być wieczorem a jest godz. 15. Moglibyśmy w zasadzie ruszać w trasę ale nie mamy kompletu paliwa. Ruszamy więc z Mirkiem na poszukiwania, Darek zostaje z naszym dobytkiem. Obchodzimy całą osadę – robi wrażenie wyludnionej. Nawet hotel jest zamknięty, nie ma żadnego sklepu. Otwarte jest tylko muzeum regionalne, do którego podjeżdżają geriatryczne wycieczki autokarowe. Zasięgamy języka – owszem paliwo można najprawdopodobniej kupić, ale na stacji benzynowej, którą minęliśmy po drodze w tą stronę. No cóż musimy się tam dostać i zrobić ten zakup. Ruszamy więc i mamy szczęście – nie zdążyliśmy dojść do Ringu kiedy zatrzymuje się wymijający nas samochód jadący od muzeum na zachód. Dwoje Walijczyków już zna nasz problem – tu się wszyscy dzielą informacjami jak widać i są bardzo pomocni. Miłe zwyczaje. Po chwili jesteśmy więc na stacji – paliwo jest i to najtańsze ze wszystkich kupionych przez nas. Dodatkowo kupujemy dobrą i szczegółową mapę. Jesteśmy gotowi do drogi. Teraz tylko wrócić do Darka i ruszamy. Tak chcieliśmy zrobić ale chyba zbyt dobrze nam szło – teraz mamy pecha. Mimo, że jest nas tylko dwóch i bez bagaży – nikt się nie chce zatrzymać. Od Darka dzieli nas jakieś 10 km. Wzmaga się wiatr. Po jakiejś półtorej godziny czekania, w czasie której zarówno ja jak i Mirek zdążyliśmy się trochę zdrzemnąć w rowie, decydujemy się ruszyć na pieszo wzdłuż drogi. Idziemy sobie poboczem i jest nam coraz ciężej – wiatr jest tak silny, że momentami dosłownie zrzuca nas z drogi kilka metrów na pobocze. Trudno utrzymać się na nogach. Wbijamy wzrok w ziemię i maszerujemy krok za krokiem, odwracamy się tylko jak słyszymy odgłos silnika. Co za pech – idziemy tak chyba z godzinę. W końcu ktoś staje i nas podwozi te kilka kilometrów. Do Darka docieramy przed siódmą – tak więc rezygnujemy z dalszej drogi już dzisiaj. Zresztą nie wiemy co z tym wiatrem tam wyżej – daleko moglibyśmy nie zajść. Darek pokazuje nam niewielki wodospadzik na pobliskich zboczach, który „spada" ..... do góry! Wiatr jest tak silny, że zawiewa wodę do góry – z daleka wygląda to raczej jak dym a nie wodospad. Będziemy więc spać na drewnianym podeście – nawet nie rozbijamy namiotu. Jeszcze tylko krótka wycieczka do wodospadu – musimy uwiecznić naszą pierwszą zdobycz. Skógafoss – to 25 m spadku wody. Dla nas – super widok. Jest dokładnie taki jakim widziałem go na zdjęciach. Podchodzimy z Darkiem bardzo blisko, spadająca woda i wiatr powodują, że wodospad otoczony jest mgiełką pary wodnej i rozpylonych kropelek wody. Po chwili stania w bezpośredniej bliskości jesteśmy cali mokrzy. Po prawej stronie wodospadu metalowe schody prowadzą na górę – wchodzimy więc. Widoki robią się piękne – Skały otaczające rzekę i wodospad porośnięte zielonymi mchami i trawą robią bajkowe wrażenie. Zieleń ma barwę bardzo nasyconą. Ściany boczne wodospadu dodatkowo upstrzone są dziesiątkami – jeśli nie setkami – gniazd białych ptaków, chyba jakiegoś rodzaju mew. Wzbijają się i krążą nad nami – bronią swego terytorium. Jesteśmy pod takim wrażeniem tego wodospadu – naszego pierwszego celu, że pstrykamy go ze wszystkich stron. W końcu schodzimy do Mirka. W międzyczasie przewinął się lokalny GOPR-owiec który szedł dokładnie naszą trasą – tyle że na lekko, nawet zaproponował abyśmy się przyłączyli ale nie skorzystaliśmy. Nasze plecaki ważą po 30 kg i na pewno nie będziemy w stanie utrzymać jego tempa. Oszacował nas i stwierdził że będziemy szli jakieś 12 h. Przygotowania do kolacji – słynna potrawa Darka – samodzielnie przez niego mieszanka suszonego mięsa i warzyw, zapakowana próżniowo. Naprawdę jest sycąca i smaczna. Kończymy małym rozgrzewającym toastem za udany dzień. Zagospodarowujemy podeścik, będziemy spać pod chmurką więc wyciągamy płachty biwakowe i śpiwory. Oby jutro nie wiało i nie padało.