To miał być z założenia lekki i krótki dzień: dojście 8km do ThielCorner, postawienie namiotu, pobranie depozytu na drugą część eskapady i potem po południu relax. Czyli takie pół dnia pracy i pół dnia resetu. No i w zarysach niby się udało ale nie do końca.
A było tak:
- dojście do ThielCorner tego krótkiego kawałka zgodnie z planem, pogoda dopisała, tzn. było pochmurno ale widoczność dobra. I z tą widocznością mieliśmy szczęście akurat bo jak się okazało namiary GPS jakie dostaliśmy w UG prowadziły nas jakoś kilkaset metrów z boku miejsca gdzie były nasze depozyty – widząc pojawiającą się infrastrukturę odpowiednio skorygowaliśmy nasz marsz i trafiliśmy dobrze. Jakby był white-out i kierowalibyśmy się tylko kompasem to grubo byśmy się pomylili…
- ThielCorner okazał się miejscem składającym się z trzech głównych elementów wykonanych przez homo sapiens w tym dziewiczym, śnieżno-lodowym sanktuarium Antarktydy. Po pierwsze był tu spory pas startowy dla samolotów latających nad kontynentem – można tu lądować i stąd startować. Jak już byliśmy blisko (jakieś 2km od celu) to widzieliśmy nawet startujący i odlatujący na północ samolot. Dziwne uczucie po 23 dniach poza cywilizacją… Po drugie jest tu baza paliwowa – kilkadziesiąt dużych beczek z paliwem stojących pod chmurką. I po trzecie – stoi tu sobie blaszano-drewniany niewielki barak, który mieści mały składzik na 1001 drobiazgów oraz kibel (a przepraszam – normalny, cywilizowany sedes, na którym można w tradycyjny sposób zasiąść za potrzebą -> mroczny przedmiot pożądania po 23 dniach załatwiania „dwójeczki” w pozycji „na Małysza” ;) )
- i tam właśnie, obok tego baraku były zeskładowane, a precyzyjnie mówiąc zakopane i oznaczone tyczką z nazwiskiem, depozyty tych, którzy chcieli je tu mieć, m.in. moje i Pera
- wykopałem swój depozyt – nie była to taka prosta sprawa bo worów z jedzeniem i drugim zestawem ubrań były w sumie cztery, do tego paliwo a wszystko zakopane dosłownie z metr pod powierzchnią, trochę się namachałem
- i wtedy się okazało, że nie ma tam mojego worka z ubraniami – zestaw na zmianę, wariant cieplejszych ubrań na etap „wyżej i bliżej bieguna”. Po prostu go nie ma a miał być!
- dzwonię od razu chłopaków z UnionGlacier – sprawdzają po swojej stronie i upierają się, że cały mój depozyt poleciał i musi TU GDZIEŚ być. Sugestia – (1) może nie wykopałem wszystkiego albo (2) ta moja jedna torba trafiła przez pomyłkę do dołu innej ekipy (!!!).
- zatem – już lekko wnerwiony - nie zwlekając pogłębiam i poszerzam swój dół jakbym chciał się dokopać do źródła wody albo ropy. Nic. Oprócz naszych jest jeszcze depozyt dla trzech Finów (grupa Poppisa -> tak nazywa się lider tej grupy) więc rozkopuję dół z ich skarbami. Podkreślam – to grupa TRZECH Finów, więc rzeczy jest 3x więcej niż u mnie – więc ich dół jest odpowiednio większy - ale niestety akurat mojej zaginionej torby tam nie ma. To minus, duży minus całego dnia. Plusem jest to, że jestem całkowicie rozgrzany, wewnętrznie i zewnętrznie i na pewno nie jest mi zimno. Minusem jest też to, że ktoś kto zawalił jest teraz z 400-500 km stąd i nie mam na kim odreagować swojej złości, muszę to stłumić w sobie i konstruktywnie ciągnąć z nimi przez telefon rozmowę.
- w końcu ją namierzają w bazie UG i szukają sposobu jak mi ją dostarczyć. Niech kombinują
Cała ta akcja kosztowała mnie sporo nerwów i zmarnowanej energii. I czasu oczywiście. Potem przejrzenie wszystkiego i kombinowanie jak to zmieścić (jedzenie i paliwo na kolejne 30 dni a więc więcej niż to z czym startowałem). Z drugiej strony zostawiam tu worki ze śmieciami z minionych 23 dni plus w ramach dodatkowej selekcji zostawiam parę drobiazgów, których nie używałem więc przyjmuję, że ich nie będę potrzebował – w sumie ze 2kg. Ryzyk fizyk ale waga się liczy. Per saldo i tak sanie jutro rano będą cięższe niż na starcie – nie mówiąc już o porównaniu z ich wagą w ostatnich dniach. Na razie o tym nie myślę…
Hit dnia – zszyłem dratwą moją rękawiczkę Hestry. Po prostu WOW – jaka profesjonalna robota! I dopiero po tym wszystkim zacząłem się relaksować – tak po 17:00, czyli mniej więcej jak każdego innego dnia.
Jeszcze dla pełnego obrazu tego intensywnego dnia dwa wydarzenia:
- jak już tu doszliśmy to wylądowała awionetka – jak się okazało w środku były dwie Brytyjki, załatwiające sprawy dla jakiejś brytyjskiej ekspedycji naukowej na Antarktydzie. Przyleciały zatankować. Fajnie dla nas było zobaczyć dwie nowe twarze po ponad trzech tygodniach, chwilę pogadać, poczęstowały nas też jakimiś batonami, cyknęliśmy fotkę i poleciały do swojej bazy. Nam powrót zajmie jeszcze „chwilkę”…
- w baraku poza wszystkimi innymi rzeczami był też dziennik-kronika. Wpisaliśmy się tam oczywiście i my. Ale był tam też świeży wpis dwójki, która nas wyprzedzała: Czeszki Lucie z przewodnikiem. Z ich wpisu wynikało, że dotarli tu półtora dnia przed nami oraz, że podjęli decyzję o … przerwaniu i zakończeniu tu swojej wyprawy. Powodu nie podali ale bardzo możliwe, że odlecieli samolotem, który my widzieliśmy zbliżając się do ThielCorner.
Ta wiadomość o wycofaniu Lucie dała nam do myślenia, bo to doświadczona wysokogórska wspinaczka i w ogóle znana w Czechach sports-womenka. No ale musiała mieć na pewno ważny powód, jaki by on nie był, bo jednak rezygnacja z tego typu wyprawy, do której przygotowania trwają długo, której organizacja nie jest łatwa a często jest to spełnianie marzeń i podróż życia – na pewno nie jest prosta. Z drugiej strony jak kogoś nachodzą wątpliwości to akurat w tym miejscu, gdzie stosunkowo łatwo zorganizować przylot samolotu, pokusa rezygnacji na pewno może być wielka.
W każdym razie u mnie taka pokusa nawet się przez chwilę nie pojawiła i jutro od razu ruszam dalej – tak na wszelki wypadek, żeby się nie rozleniwiać i nie kusić losu.
Dystans pokonany do tej pory = 380,0 km. Dystans pozostały = 530 km