Pogoda trzyma się wyjątkowo, oby jak najdłużej. Ale to fajnie, jeden stres z głowy, mam łagodne wejście w tę trasę.
Organizacja poranka coraz lepsza, rutyna się układa. Dziś nieco ponad 7 godzin zajęło zrobienie 10 mil (tj. ok. 19 km) co jest dobrym wynikiem jak na marsz z >80kg saniami. Taki prognostyk daje sporo przestrzeni na zrobienie nadwyżki km na wypadek jakiś kłopotów w przyszłości. Ale to dopiero trzeci dzień więc nie robię zbyt dalekich planów.
Teren cały dzień lekko w górę. Szeroka, otwarta przestrzeń, śnieg łatwy do marszu. Daleko przede mną, lekko po prawej mam jeszcze cały czas w zasięgu wzroku Lucy z przewodnikiem, Per został z tyłu w ciągu dnia. Olbrzymie pola śniegu dookoła, po niczym nie zmącony horyzont. Jestem tu małym punkcikiem pośrodku tej bieli. U góry z kolei nieskażona dziś żadną chmurką błękitność nieba. Jak się zatrzymuję to ogarnia mnie cisza aż w uszach szumi, w takich momentach tylko ja tu jestem źródłem dźwięków. Na razie te okoliczności przyrody mi się podobają.
Zdrowie OK, nic nie dolega.
Z wypadków - złamałem łyżkę. Na szczęście mam jeszcze dwie w zapasie ;)