Od wczoraj było wiadomo, że dziś nie będzie transportu do punktu oznaczającego początek trasy Messnera. Dziś na spotkaniu z głównym zawiadowcą bazy Union Glacier w tym sezonie (Tim) dowiedziałem się, że na pewno też ani dziś ani jutro to się nie wydarzy. Rzecz w tym, że przerzucani jesteśmy w miejsce typu off-road, Twin Otter ląduje na nieprzygotowanym podłożu więc poza tym, że musi ono być w miarę równe i płaskie to pilot musi mieć 100% widoczność przy przyziemianiu aby mógł ocenić czy nie ma tam jakiejś zaspy śnieżnej, zwału lodu czy szczeliny. Zawsze przy podejściu do lądowania pilot robi najpierw okrążenie oceniające i dopiero potem podejście z lądowaniem. A to oznacza, że nie lecimy jeśli są jakieś chmury, mgły czy opady. Trudno, czekamy.
Tim też mnie uświadomił w krótkich żołnierskich słowach co do charakteru mojego przedsięwzięcia (i pewnie jednocześnie weryfikował moją motywację na ostatniej prostej ;)) – że droga jest trudna, będę zmęczony fizycznie i psychicznie, mogę mieć depresję, kontuzję, etc. etc. Więc muszę być pewien swoich możliwości a jeśli nie jestem pewien to lepiej zrezygnować tu i teraz bo jak mi się odwidzi/odechce w trakcie to oczywiście mogę zawsze poprosić o ściągnięcie z trasy ale tu na Antarktydzie kosztuje to wtedy grube „dziesiąt” tysięcy dolarów. I nie obejmuje takiej rezygnacji żadne ubezpieczenie. No cóż, musze powiedzieć, że mnie przekonał tym opisem – zdecydowałem finalnie, że jednak idę na ten biegun :).
Oprócz spotkania z Timem miałem dziś też rozmowę z przesympatyczną i wiecznie uśmiechniętą kierowniczką tutejszego magazynu sprzętu (Lucie). Jego wyposażenie jest naprawdę imponujące – podejrzewam, że można by tu skompletować większość ekwipunku. Ja doposażam się o tzw. poogies (dodatkowe wiatroodporne i ocieplane ochraniacze na dłonie), zapałki (wyobraźcie sobie, że nie można zabrać zapałek na pokład samolotu w Punta) no i zakontraktowane paliwo.
Z rzeczy sprzętowych okazuje się też, że mój GPS zdechł ostatecznie i nie działa. Na szczęście spece z TelComm zaoferowali mi zastępcze urządzenie na czas wyprawy. To już działa tylko muszę go sobie skonfigurować. Dobre i to. Najpierw zagubione sanie (acha – dotarły już do mnie w międzyczasie) potem ten GPS - może limit pecha mam w ten sposób wyczerpany?
Robię sobie dziś jeszcze rozruch na nartach z lekkimi saniami – spacer dookoła bazy. Wszystko fajnie działa – i sprzętowo i u mnie. Ważna informacja dla spacerowiczów – trzeba pamiętać, że cały czas jesteśmy jednak na gigantycznym lodowcu, który tylko z wierzchu pokryty jest warstwą śniegu. To oznacza, że zawsze można trafić na szczelinę – dookoła bazy są wyznaczone sprawdzone obszary „bezpieczne” i odgrodzone oraz oznaczone rejony „niebezpieczne” gdzie jest zakaz chodzenia. Lepiej o tym nie zapominać.