Wg pierwotnych założeń dziś miałem mieć lot do bazy Union Glacier na Antarktydzie. Ale zamiast tego jest informacja, że "not today but maybe tomorrow". Trzeba uzbroić się w cierpliwość - na takich wyprawach naprawdę wiele zależy od pogody. Czekamy na okno pogodowe trochę jak himalaiści pod ośmiotysięcznikiem. W sumie jeśli lot potwierdzi się jutro to naprawdę nie ma co narzekać. Całe opóźnienie (ponad dwutygodniowe) związane jest podobno z niesprzyjającą pogodą i huraganowymi wiatrami, co uniemożliwiało dostarczenie sprzętu potrzebnego do zbudowania bazy. Union Glacier to baza organizowana i zarządzana przez ALE - jest ona stawiana od podstaw w każdym sezonie, jak tylko kończy się antarktyczna zima i zwijana jak kończy się antarktyczne lato. Sezon trwa mniej więcej 3 miesiące: od listopada do stycznia i w tym czasie muszą się zakończyć wszystkie wyprawy. Największe ryzyko oczywiście mają ci, którzy robią najdłuższe trasy.
A tymczasem transportuję resztę sprzętu do magazynu ALE i w samo południe mamy ważenie i odprawienie tego bagażu na potrzeby wewnętrzne ALE. Za nadmiarowe kg (ponad to co uzgodnione w kontrakcie) dodatkowo się płaci - ale okazuje się, że zmieściłem się w limicie. Z jednej strony super, z drugiej muszę mieć nadzieję, że jest tam wszystko co istotne. Po ważeniu dostaję swój własny, niepowtarzalny boarding pass na lot na Antarktydę - ale z zastrzeżeniem, że finalne, ostateczne potwierdzenie lotu nastąpi następnego dnia rano. Muszę tylko być w gotowości.
Z Perem idziemy jeszcze coś zjeść. Potem idę na dłuższy spacerek nad morze i w końcu wracam do hotelu na swoją - być może - ostatnią przedwyprawową noc w normalnych warunkach.