Tym razem noc przespana spokojnie. Co za ulga. Wokół nowi ludzie, nowa trasa, jest ciekawie przy śniadaniu. Choć jakoś tak wszyscy szybko znikają. Nie wiem dlaczego - do następnego miejsca noclegu tylko 5 godzin drogi, pewnie jak zwykle zrobię ją szybciej. Ergo - nie ma co się śpieszyć, mam cały dzień. Postanawiam na początek wrócić kawałek i wejść na Key Summit. Wczoraj stróż tutejszy mówił, że warto jeśli będzie pogoda. A jest, więc się wracam, chyba jako jedyny. Główny plecak zostawiam w schronisku, wejście na lekko 200 metrów wyżej to żaden wyczyn. A na Key Summit po pierwsze ścieżka przyrodnicza prezentująca na żywo i wyjaśniające różne zjawiska polodowcowe jak i gatunki roślin. Przyjaźnie i dostępnie pokazane. Dowiaduję się m.in. że te mchy i porosty okrywające karłowate brzozy w lasach Fiordlandu to nie jakiś tam kaprys przyrody ale daleko idąca symbioza - drzewo daje dostęp do pokarmu a mchy i porosty osłaniają brzozę przed szkodliwym działaniem wiatru, mrozu i wody. A sama brzoza karłowata to gatunek pozostały jeszcze po Gondwanie!!! Nawet nie wiedziałem na jakiego staruszka patrzę...
A po drugie z Key Summit rozciąga się rewelacyjna 360 stopniowa panorama - na kilka pasm górskich i dolin dookoła. W tym na całą dolinę Hollyforda, która będę jutro szedł. Wydaje mi się, że daleko na horyzoncie dostrzegam nawet Morze Tasmana, ale może mi się tylko wydaje? W każdym razie nazwa tego szczytu bardzo odpowiednia. Cała wycieczka z chaty Howden i spowrotem może się spokojnie zamknąć w półtorej godziny.
W samej chacie, jak wracam już nikogo nie ma, ruszam więc sam w stronę jeziora Mackenzie. O samej trasie nic wybitnego nie da się napisać, po tym jak zrobilem Milford nie zaskakuje mnie niczym spacer po podzwrotnikowym deszczowym lesie. Te same krajobrazy, rośliny, charakter drogi. Trawersuję cały czas zbocze, lekko się wznosząc. Widoki zaczynają się pojawiać w zasadzie dopiero od wodospadu Earland. Wodospad jest tuż przy trasie, nie trzeba iść nigdzie w bok. Ładny, surowy, spada z nagiej skały. Niecałe 200 m wysokości. Wychodzę powoli ponad drzewa, trochę widoków na zbocza po drugiej stronie doliny, ale nie zmusza mnie to do zagapienia się przez dłuższą chwilę. Idę naprawdę wolnym tempem, nie spieszac się zupełnie a i tak do schroniska nad jeziorem Mackenzie dochodzę w przepisowym czasie, zgodnie ze wskazówkami na mapie. Tuż przed schroniskiem dla nas, czyli dla wędrowców niezależnych, którym opiekuje się DOC jest schronisko prywatne, dla turystów z przewodnikiem. Zachodzę do niego, bo wiem, że mają prąd (a w schroniskach DOC gniazdka nie uswiadczysz) i chcę podładować baterie w telefonie. Ale tu szlaban, natykam się na nieprzenikniony opór. Cerber tutejszy nie tylko grzecznie mnie nie wpuszcza ale też uprzejmie mi odmawia skorzystania z gniazdka tudzież z czegokolwiek innego, co jest w tym schronisku, gdyby mi przyszła taka myśl. Rewir zamknięty. Tylko dla grup z przewodnikiem. Noc cóż, wycofuję się jak niepyszny. Takie schroniska prywatne są na wszystkich trasach Great Walks. Od "naszych", czyli tych, w których ja śpię, różnią się tym, że są lepiej i pełniej wyposażone, zapewniają pełne wyżywienie, obslugę no i przewodnika. Choć po co komu przewodnik na wyznaczonej, opalikowanej trasie??? Może chodzi o poczucie bezpieczeństwa na obczyźnie albo o towarzystwo??? Ok, pewnie jest jakaś grupa docelowa, niech sobie będzie. Ale żeby z gniazdka nie można skorzystać? Co mu szkodzi wetknac kabelek na godzinkę? Trudno, idę swoją drogą.
Schronisko nad jeziorem Mackenzie ma idylliczne położenie. Podobne trochę do naszego schroniska w Dolinie Pięciu (położenie a nie samo schronisko). Kotlina z jeziorem otoczona wyniosłymi górami. Melduje się tam na tyle wcześnie że decyduje się jeszcze na tzw side walk, do tajemniczo brzmiących dużych kawałków skał. Po rozejrzeniu się w terenie decyduje się nawet że zrobię ten krótki spacer w sandałach, co okaże się brzmienne w skutkach. Spacer doprowadza wąską ścieżką do zaułka, w którym można obejrzeć niespodziewane obrazki rodem z Angkor. Olbrzymie głazy skalne, obrośnięte mchem i korzeniami grubości ramienia Pudzianowskiego. Robi wrażenie. Po godzinie jestem spowrotem i wtedy zauważam, że moje wspaniałe trekkingowe sandały doczekały się swojej emerytury a raczej może doznały kontuzji. W każdym razie tu ich nie naprawię...
Na koniec tego luzackiego dnia kąpię się jeszcze w zimnym górskim jeziorze, kolacyjka i spać. Przy kolacji poznaję niezwykłą parę - Ukrainca i Rosjanki, oboje z paszportami Izraelskimi. Ci musieli mieć ciekawą drogę życiową...