Pobudka leniwa, choć bez ociągania. Wreszcie ruszamy na trasę i zobaczymy ile w himalajskich warunkach jesteśmy w stanie przejść na własnych nogach. Sprawnie się pakujemy, toaletę poranną załatwiamy przy kraniku, który ze ściany budynku jest wyprowadzony na zewnątrz ... Na śniadanie kupujemy jajecznicę lub omlet plus herbatka. Jemy je na tarasie, przy pięknym słoneczku, czystym niebie. Temperatura zapowiada się powyżej dwudziestu paru stopni. Jest więc po prostu pięknie, zostawiamy zmartwienia na dole i ruszamy w trasę. Szybko mijamy naszą miejscowość i zaraz za nią przechodzimy przez nasz pierwszy wiszący most. Emocje zrozumiałe. Ale konstrukcja mostu jest solidna, wzbudza zaufanie. Natura musiałaby się naprawdę postarać żeby coś mu zrobić. Za rzeką droga delikatnie się wznosi ale w zasadzie aż do kolejnej wioski - Ngadi - idziemy mniej więcej po płaskim. Otaczają nas porośnięte wzgórza i gdyby nie ta wielka rzeka i mijane zbocza pocięte ryżowymi tarasami to czułbym się prawie jak w Bieszczadach, no może Beskidach. Choć od czasu do czasu między wzgórzami są prześwity pozwalające na rzut oka na dalekie, śnieżne szczyty. Ngadi to niewielka wioska, kilka domków, kwatery, małe kramiki z różnościami. Zaraz za nią robimy krótki postój w czymś w rodzaju małego sklepiku ze stoliczkami. Można wypić herbatę lub napoje chłodzone i to w zasadzie cała oferta tego lokalu. Małe przepakowanie i przebranie - słońce daje popalić. Idziemy dalej i tuż za Ngadi pierwsza "poważna" przeszkoda - grupka dzieci tworzy z wielkiej rozwiniętej chusty coś w rodzaju szlabanu i proponuje jego otworzenie za "sweetes". Cukierków nie mamy ale Leszek wziął zapas długopisów i te prezenty plus czochranie po włosach roześmianych dzieciaków załatwiają sprawę. Droga wznosi się coraz bardziej - dzisiaj mamy się wspiąć z ok. 800 na ponad 1100 m n.p.m. Po drodze jest jeszcze punkt położony wyżej - wioska Bahundanda, do której wkrótce dochodzimy stromym podejściem. Tu robimy dłuższy popas, wioska jest większa, oferuje ładne panoramy. Miejscem centralnym jest coś w rodzaju rynku, wokół którego rozstawione są sklepiki, kramy z przekąskami, owocami, ubraniami, pamiątkami, etc. Są nawet pocztówki i poczta, z czego skwapliwie korzystamy i wysyłamy kilka kartek do Polski. Moje doszły po ok. miesiącu - czyli kilka dni po moim powrocie - ale doszły. Dziewczyny próbują miejscowych limonek, zobaczymy czy różnica flory bakteryjnej będzie istotna :) Z Bahundandy wychodzimy jednoznacznie oznaczoną drogą "To Manang". Droga prowadzi w dół, znowu w kierunku rzeki Marsjangdi. Mijamy pola, pracujących na nich ludzi, również nas mijają co jakiś czas tubylcy lub tragarze ("szerpowie") niosący różne ładunki. Trochę nas zawstydzają wielkościami ładunków i tym, że pokonują tę trasę po prostu w klapkach, zwykle szybciej od nas. No ale my się nie śpieszymy. Uczymy się lokalnego pozdrowienia - "Namaste" słychać na trekingu w Nepalu co chwila. Po jakimś czasie mijamy Ghermu i zaraz potem dochodzimy do mostu prowadzącego do Syange - naszego dzisiejszego celu. To malutka osada, przyczepiona do brzegu Marsjangdi. Nocleg znajdujemy w czymś w rodzaju większego motelu, pokoje 2-osobowe, prysznice na korytarzu dla wszystkich. W sumie dzisiejszy odcinek kosztował nas trochę wysiłku ale specjalnie nikt nie narzekał ani z nóg nie padał. Kolacyjka w lokalnym barze podlana piwem Everest stanowiła miłe zakończenie pierwszego dnia treku.