Jak na taką dawkę emocji dnia poprzedniego to spało się całkiem dobrze. To chyba efekt długiej podróży albo jet lag. Ubieram się w jedyne ciuchy jakie mam, jajecznica na śniadanie w hotelu i buduję w sobie postanowienie na dzień dzisiejszy - muszę odzyskać plecak. Ale ponieważ pierwszy samolot z New Delhi dolatuje dopiero ok. 11 dołączam od rana do moich towarzyszy z Wrocławia i jedziemy razem do kompleksu świątynnego, miejscowej nekropolii (Pashupatinath) tj. zobaczyć miejsce, gdzie odbywają się pogrzeby wg tutejszego zwyczaju - czyli kremacja nad rzeką Bagmati. Wrocławianie postanawiają zostać jeszcze dzień dłużej, zobaczyć dziś parę miejsc i wystartować w kierunku Annapurny dopiero jutro. Nekropolia budzi we mnie różne odczucia. Jest faktycznie mocno egzotycznie dla Europejczyka - brudna rzeka ze stosem różnych odpadków płynąca przez miasto, w tej rzece dzieci kąpiące się zupełnie swobodnie a jakieś 100 metrów w górę tej rzeki kamienny mostek prowadzący do zabudowań świątynnych. Obok tego mostku zasadnicze miejsce pogrzebowych uroczystości - tu się zmarłych pali na świeżym powietrzu a to co zostanie chyba zrzucają do tej rzeki. Akurat stoi tam grupka ludzi obok ciała przykrytego pomarańczowym całunem, chyba przygotowują się do pożegnania krewnego. Po naszej stronie rzeki grupa turystów z aparatami pilnie tę scenę i całą okolicę filmuje a miejscowi "święci mężowie", zwani sadhu (rodzaj nepalskich ascetów żyjących trochę pustelniczo ściśle wg zasad swojej religii) pomalowani w ostre barwy chętnie pozują do zdjęć za dodatkową opłatą. Jakby tego było mało wokół tego całego harmidru biegają i skaczą zupełnie swobodnie małpy. Egzotyczny, ciekawy ale i w jakiś sposób przykry widok - głównie z uwagi na sterty śmieci walające się wszędzie dookoła. Spędzamy tam krótką chwilę, pstrykamy oczywiście masę zdjęć mimo wszystko trochę odurzeni tymi egzotycznymi obrazkami, zwiedzamy jeszcze okolicę po czym wracamy taksówką - Wrocławianie na dalsze zwiedzanie a ja na lotnisko. Wchodzę za bramki na podstawie tego świstka papieru, który dostałem wczoraj (o zagubionym bagażu) i idę do beltu gdzie pojawią się bagaże z pierwszego dziś samolotu z Indii. Czekam z biciem serca ... ale plecak się nie pojawił. A więc jednak negatywny scenariusz. Następne 5 godzin spędzam w biurze linii Jet Lite próbując wpłynąć na pracowników i zmobilizować ich aby mój plecak stał się ich najważniejszym celem. Wybiegam tylko do kolejnych samolotów przylatujących z New Delhi. Z upływem czasu jestem coraz bardziej zrezygnowany i zdenerwowany. Głównie chyba totalnym bałaganem i tym, że nikt nic nie wie i nie jest w stanie się dowiedzieć. Wszyscy w biurze JetLite chyba mnie szczerze nienawidzą, choć wydają się bardzo gorliwie robić wszystko aby mi pomóc. Na biurku sterta reklamacji innych turystów dot. zagubionych bagaży ... czytam je kątem oka, odbierają nadzieję ... Prośby i groźby nic nie dają, plecak nie chce się odnaleźć :( Nawet nikt nie potrafi zdiagnozować gdzie poza Warszawą ten plecak się pojawił po drodze. Numer bagażu jest ale bagażu nie ma ani w systemie lotniska w Londynie ani w Indiach. Może się więc odnaleźć lub nie, jutro lub równie dobrze za pół roku ... Głodny i zły w końcu, gdzieś po 17 podejmuję decyzję - odpuszczam plecak ale nie odpuszczam trekkingu. Nie chcę również stracić ani jednego dnia więcej, nie po to przeleciałem 9 tys km żeby spędzić te wakacje na lotnisku - zresztą nie mam żadnej podstawy aby sądzić, że plecak się odnajdzie a tym bardziej, że nastąpi to np. następnego dnia. Jadę więc na Thamel, siadam do obiadu w jakiejś knajpce i jedząc robię skróconą, minimalistyczną listę ekwipunku. Jednocześnie daję Wrocławianom znać, że następnego dnia jadę z nimi do Pokhary i proszę o zakup biletu na bus dla mnie. Teraz, jak już decyzja została podjęta czas przyspieszył - przestałem myśleć o straconym plecaku, musiałem zająć się zgromadzeniem nowego sprzętu. Jak to dobrze, że zabrałem karty kredytowe i miałem je przy sobie! To teraz moje jedyne przyjaciółki. Dosłownie w ciągu 3 godzin kompletuję na Thamelu wszystko z listy powstałej przy obiedzie. Nie jest tego dużo i nie ma porównania z tym co miałem w plecaku - przede miałem tam swoje sprawdzone rzeczy, w tym puchowy śpiwór czy ciepły wariant ubrania nie mówiąc już o samym plecaku! Rzeczy krytyczne kupuję w jedynym FIRMOWYM sklepie na Thamelu (NorthFace), całą resztę, dla odmiany "firmowych" rzeczy, kupiłem w różnych straganach tej specyficznej dzielnicy handlowej. W sumie najtrudniej było kupić ... slipy albo jakieś bokserki, oni tu chyba takich rzeczy nie używają. Jedna zaleta - w przeliczeniu na PLN wszystko co kupiłem, łącznie z plecakiem, śpiworem, ciuchami kosztowało mniej niż 1,5 tys. zł. Zobaczymy na trasie jak będzie z jakością. Wróciłem do hotelu ok 21 z tym całym majdanem. Bardzo mnie stresuje fakt, że nie mam jednej rzeczy, która może zaważyć na możliwości ukończenia tego trekkingu - apteczki, którą w Polsce pięknie wyposażyłem we wszystkie potrzebne specyfiki (w tym na różne przejawy choroby wysokościowej, malarię, etc.). A teraz nie mam nic, będę musiał się leczyć naturalnie w razie czego. Kolejna godzina to porządne spakowanie nowego ekwipunku i przygotowanie się do jutrzejszego wyjazdu - bus mamy zaraz po śniadaniu. Zobaczymy co wyjdzie z tej przygody. Zaczęło się jak w filmach Hitchcocka, od "trzęsienia ziemi"...