Geoblog.pl    whisky    Podróże    Nowa Zelandia    Rest Day w Mieście Królowej
Zwiń mapę
2015
12
mar

Rest Day w Mieście Królowej

 
Nowa Zelandia
Nowa Zelandia, Queenstown
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 21416 km
 
Spokojna noc, spokojna pobudka, śniadanie (ostatnia paczka jedzenia, doskonale wyliczone zapasy!:-)) i wymarsz. O 10:00 muszę być na parkingu na końcu trasy, skąd ma mnie zabrać bus do Queenstown. Trasa nie powinna zająć dłużej niż 1,5 godziny więc bez napięć idę sobie spacerkiem żegnajac się z lasami Nowej Zelandii. Droga prowadzi cały czas w dół, prosta, szeroką leśna ścieżka. Jak ktoś z tej strony zaczyna Routeburn to ma pod górkę cały czas aż do przełęczy Harrisa. Dochodzę do końca treku przed czasem - jest tu parking, jest rano więc obserwuję zaczynający się ruch turystyczny. Podjeżdża kilka osobówek ale też kolejne busiki podwożą tzw "guided tours". Np taka wycieczka turystów o azjatyckich rysach twarzy - rozemocjonowana grupa, ubrana jak na podbój Himalajów. Dowodzi przewodnik. Sądząc po objętości plecaczków nie wybierają się dalej jak do drugiego z rzędu schroniska czyli trasa na max 6 godzin w obie strony. Po co im przewodnik? Nie wiem. Jedyna trudność na tej trasie - przy dzisiejszej pięknej pogodzie - to wytrzymać marsz pod górkę i nie dać się spalić słońcu. W ogóle muszę szczerze powiedzieć, że jak się tak zastanowiłem to jestem trochę jednak rozczarowany trasą Milford i Routburn. Oczekiwania były bardzo duże, Milford to w końcu trasa z listy Top10, Routburn to podobno dla Nowozelandczykow kultowa trasa, jak dla nas wycieczka na Orlą Perć. W informatorach wiele się pisze o trudnościach, o tym, że to trasy dla doświadczonych, obytych z górami turystów, samowystarczalnych i świadomych ryzyka. Ok, może w warunkach zimowych albo przy jakiejś katastrofie pogodowej. Ale w normalnych warunkach to są trasy dla wycieczek szkolnych i rodzin z dziećmi. Kilkudniowe wycieczki, to prawda, ale drużyna zuchów czy harcerzy nie miałaby tu żadnego problemu. Dowodem na to jest zresztą spora grupa spotkanych na tych szlakach wędrowców w wieku powyżej 60 lat, spędzających czas na emeryturze - idą wolniej ale dzienne odcinki między schroniskami robią. To jedno a druga refleksja co do atrakcyjności. Nie śmiem odmówić żadnej z tych tras uroków. Szczególnie dzień na Milfordzie z widokami z przełęczy i 600-metrowym wodospadem oraz wczorajszy dzień na Routburn były wyjątkowe. Ale mówimy o jednym odcinku na każdej z tych tras. Pozostałe dni były ładne, urokliwe ale jednak powtarzalne i przewidywalne po pierwszych dwóch dniach. Chodzi mi o to, że sądzę, że jest wiele tras na świecie, które spokojnie mogłyby stawać w szranki z tymi dwoma które zrobiłem na Nowej Zelandii. Z mojego choćby skromnego doświadczenia móglbym wskazać kilka - w Islandii, Szwecji, Nepalu, Włoskich Dolomitach, Europejskich Alpach, czy nawet nasze Tatrzańskie lub Bieszczadzkie trasy. Naprawdę. Myślę, że jest w tych rankingach sporo marketingowej roboty Nowozelandczykow i chwała im za to. Nie chce przez to powiedzieć że nie warto przejść tych tras, bo bezapelacyjnie są piękne ale nie budowałbym swoich oczekiwań co do nich w oparciu o te rankingi.
Takie mnie właśnie naszły refleksje gdy najechał mój busik. Wsiadam i jedziemy do cywilizacji. Po jakichś 30 minutach dojeżdżamy do głównej drogi i skręcamy do Queenstown. Zaczynamy jechać wzdłuż jeziora. Po 2 godzinach nadal jedziemy wzdłuż jeziora, tak, tego samego. To Wakatipu, najdłuższe jezioro tego kraju (ponad 80 km długości) i trzecie pod względem powierzchni. Nad jego końcem lub początkiem, zależy jak kto patrzy, leży Queenstown, Nowozelandzkie Zakopane. Lub może coś w rodzaju Davos, Ibizy albo Aspen? Albo może po prostu jest to Queenstown, Nowozelandzka stolica sportów i rozrywek wszelakich, zarówno w sezonie letnim jak i zimowym. Latem dominują sporty wodne, rowerowe, i powietrzne. Zimą wodę zastępuje śnieg, reszta pozostaje chyba bez zmian. Oczywiście ikoną jest bungee, które tu się narodziło. Miasteczko korzysta z rewelacyjnego położenia, widać że żyje i rozwija się. Dojeżdżamy do niego tuż po południu, w hostelu mogę się zakwaterować dopiero od 14, więc tylko zrzucam plecak i idę na spacer rozpoznawczy. Na główne centrum składa się kwartał uliczek pełnych przeróżnych sklepików, barów, restauracji i agend turystycznych sprzedających różne dawki emocji. Można się przejechać różnymi pojazdami po jeziorze, po pobliskich rzekach lub kanionach, można sobie skoczyć z różnych mostów lub samolotów, w towarzystwie lub bez. Albo bez nadmiernego ryzyka można pojechać zobaczyć westernowe miasteczka z epoki tutejszej gorączki złota lub plenery, w których powstawała saga Władcy Pierścienia. Do wyboru, do koloru. Podane wszystko w atrakcyjny sposób tak, że naprawdę łatwo dać się ponieść emocjom i argumentom typu "jak nie teraz to kiedy, jak nie tu to gdzie?". Oprócz tego szaleństwa jest nabrzeże jeziora z placem gdzie się wszyscy spotykają, gdzie grają przygodni grajkowie i gdzie oczywiście jest również pełno różnych jadłodajni. Reprezentowane są chyba wszystkie kuchnie świata - choć schabowego z ziemniakami i ogóreczkiem kiszonym :) nie widziałem.
Po drodze zachodzę jeszcze do Nomads Backpackers po swój depozyt zostawiony w publicznie dostępnym magazynie. I był, i nic nie brakowało! Zbliża się 14 więc idę się zakwaterować. Robię grube pranie, rewelacyjny ciepły prysznic! I w czystych ciuchach wracam na miasto coś zjeść.
W międzyczasie zostałem zainfekowany. Wirusem Queenstown i SkyDive. Ja, dorosły facet, 45 lat na karku, rodzina, dzieci, etc. zacząłem się zastanawiać czy nie skoczyć. Nie lubię ryzyka, którego jakoś nie mogę kontrolować a skok na bungee czy z samolotu zaliczam właśnie do takich kategorii. Ale wzięło mnie na poważnie i nawet ostro przyprawione curry w indyjskiej restauracji popite japońskim piwem nie wyeliminowało zagrożenia rozwoju tej infekcji. "Jak nie teraz to kiedy?". "Będziesz chodził z głową do góry czy do końca życia żałował że się nie odważyłeś?"... Sugestywne slogany firmy NZone wwiercały mi się w czaszkę. NZone przyjmowała do godz. 20 zapisy na skoki następnego dnia. Miałem więc czas na myślenie. Postanowiłem uciec...
Dosłownie. Zabrałem tu ze sobą buty do biegania w terenie, strój też więc żeby nie zmarnować całkowicie wolnego dnia a przy okazji wybić sobie z głowy głupie pomysły ubrałem się i poszedłem pobiegać. Lepszego celu niż wznosząca się nad Queenstown górka Ben Lomond nie znalazłem. Wysokość ponad 1700 m npm więc jednocześnie zacny trening do biegów górskich. Wspaniała panorama ze szczytu na miasto, jezioro i okolicę. Zdecydowana większość wieżdża tu kolejką gondolową, część z rowerami, na których potem zjeżdża na wariata w dół trasami downhillowymi. A ja dla odmiany byłem tego popołudnia jedynym wbiegajacym i zbiegającym. W sumie wyszło 12 km, ponad 2000 m przewyższeń łącznie i ok. 3 godziny biegu, zawróciłem ok. 100 m poniżej szczytu bo zaczęło się zmierzchać a nie wziąłem ze sobą czołówki. O 19 byłem spowrotem. Zadzwoniłem jeszcze do rodzinki. O 19:45 zapisałem się na SkyDive na jutro, na godzinę 9:00 rano
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (9)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (2)
DODAJ KOMENTARZ
genek
genek - 2015-03-27 15:21
Ben Lomond - super sprawa , ja wlazlem tylko na Bob's Peak
 
zula
zula - 2015-03-28 07:49
...skacz...skacz abyś kiedyś nie żałował !
 
 
whisky
Robert
zwiedził 9.5% świata (19 państw)
Zasoby: 97 wpisów97 42 komentarze42 169 zdjęć169 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
10.07.2022 - 11.07.2022
 
 
06.08.2018 - 07.08.2018
 
 
26.09.2017 - 01.10.2017