Tym razem ląduję w kuchni już ok 6 rano, jeszcze jest ciemno. W kuchni przy świetle latarek (w schroniskach światło napędzane bateriami słonecznymi i akumulatorami włączane jest tylko na 2 godziny rano, od 7 i wieczorem na jakieś 3-4 godziny) kilku zmęczonych snem. Pierwszy powód to chrapacze - przy gorącej kawie wspólnie sobie na nich narzekamy. W sumie wspólnie z tramperem z Meksyku dochodzimy do wniosku że to niezrozumiała sytuacja kiedy jedna osoba w sali smacznie i głęboko sobie śpi chrapiąc ile wlezie a reszta sali czyli jakieś 15-20 osób pokornie się męczy, milczy i w ten sposób akceptuje sytuację. Obiecuję sobie, że następnym razem przyjmę dowodzenie nad salą i przeprowadzimy rekonkwistę na jakimś bezczelnym chrapaczu! Albo kupię sobie zatyczki do uszu - w zależności na co się szybciej odważę. Drugi powód wczesnego wstawania w moim przypadku to dłuższy dziś odcinek - postanawiam ominąć jedno schronisko i dojść dzisiaj do ostatniego na trasie Routeburn. To oznacza wg oficjalnych informacji jakieś 8 godzin drogi spokojnie. Wyruszam po śniadaniu ok 8 jako jeden z pierwszych na trasie. Początkowy odcinek prowadzi pod górę przez las, ze znanymi już omszałymi drzewami karłowatej brzozy. Okrążam sympatyczne jeziorko i wychodząc nad poziom drzew zaczynam trawersować zbocze góry wznoszącej się nad nim od północnej strony. Ładne widoki na jezioro i okolice z góry. Trasa prowadzi w stronę doliny Hollyforda. Po ponad godzinie od startu, kiedy słońce zaczyna się przebijać ponad szczyty od strony wschodniej dochodzę do miejsca gdzie trasa doprowadza bezpośrednio do zbocza opadającego wprost w tę dolinę. W tym miejscu trasa skręca o jakieś 120 stopni i dalej prowadzi trawersem wzdłuż doliny na poziomie ok 1000 m npm. Ale ważne jest co innego. Otóż mamy tu widok na całą grań gór po przeciwnej stronie doliny - m.in. Góry Darran. A ponieważ widoczność nie może być lepsza to patrząc w stronę północno-zachodnią można dostrzec na końcu nawet Morze Tasmana. W zasadzie we wszystkich opisach trasy Routeburn pisze się, że trek ten oferuje spektakularne widoki na część Alp Nowozelandzkich. To właśnie ten moment. Celebruję go. Sformułowanie "spektakularne widoki" jest jak najbardziej na miejscu. Nie wiem czy nie za słabe. Najpierw robię zdjęcia aparatem. Potem telefonem. W końcu wyjmuję jeszcze kamerkę GoPro i robię parę ujęć. Selfie. jeszcze filmik aparatem na wypadek gdyby ten kamerką nie wyszedł. Chętnie bym zrobił czymś jeszcze, z innego kąta, z innej perspektywy. Ale skończył mi się wybór sprzętu i kończy mi się inwencja. Po prostu sobie stoję i patrzę. A potem co chwila się potykam bo przez jakieś kolejne dwie godziny ten widok mam cały czas po lewej ręce. OK, w końcu się przyzwyczajam, ale wrażenie było. Może złapałem okno pogodowe bo wreszcie znad grani, której zbocze trawersuję zaczynają się przelewać chmury. Dość szybko robi się jakoś mroczno choć jest jeszcze przed południem. W końcu dochodzę do kluczowego momentu dzisiejszego dnia - do "siodła Harris", czyli mówiąc po ludzku do przełęczy, która przejdę do drugiej doliny i zacznę schodzić w dół. A jednocześnie do granicy Parków Narodowych, opuszczę Park Fiordland a wejdę na tereny Parku Aspiring. Ale zanim to nastąpi chwila na decyzję, bo z przełęczy można zrobić sobie wycieczkę w bok na szczyt Conical ponad 1500 m npm, skąd podobno jest super panorama. Patrzę na chmury przepływające dookoła i zastanawiam się czy jak tam wejdę to już będę ponad chmurami czy w chmurach i z widoków nic nie będzie. Ale ostatecznie zostawiam plecak w schronie na przełęczy i idę na spotkanie z przeznaczeniem. Wejście jest zacne, bo to szczyt wyniosły jest choć może nie najwyższy. Ale konieczne jest użycie czterech kończyn, co daje mi jakąś satysfakcję po ostatnich dniach prostego chodzenia z plecakiem. Niestety, tym razem wysiłek nie zostaje nagrodzony bo ani nie wychodzę ponad chmury ani one się nie rozwiewają. Siedzę więc sobie na szczycie, w chmurze, czekam jakieś pół godziny na odmianę ale nic się nie zmienia, więc odpuszczam. Okazało się że byłem za szybki, bo jakąś godzinę później, kiedy byłem już daleko w dole, po drugiej stronie przełęczy patrzyłem z zazdrością na czyste niebo nad Conical Hill. Tak to już jest z aurą w górach. Kapryśna i zmienna jak kobieta :) Dalszy odcinek trasy to dzisiaj w zasadzie spacerek, żadnych trudności ani zaskakujących okoliczności przyrody. Tracąc wysokość obchodzę jezioro Harris i po drugiej stronie schodzę wzdłuż rzeki do doliny Routeburn. Schronisko Routeburn Falls, które omijam, jest ładnie położone, nad kaskadą rzeki (co sugeruje sama nazwa). Moje miejsce dzisiejszego noclegu jest nieco ponad godzinę spokojnej drogi dalej. Docieram tu krótko przed 16 więc okazało się że spokojnie mogłem jeszcze zejść do drogi (kolejne półtorej godziny) i już dzisiaj nocować w Queenstown. Ale trudno, zostaję tu gdzie miałem być, mam bus zarezerwowany na jutro. Korzystam więc z zapasu czasu, robię małe pranie, czytam, odpoczywam, leniuchuje, przeglądam sprzęt. Okolica jest sielankowa - duża płaska przestrzeń w rozlewisku rzeki, z jednej strony las, z drugiej góry. Trochę muszek się pojawiło ale nie na tyle dużo aby zakłócić relaksacyjny nastrój. Uświadamiam sobie że jutro wychodzę z lasu po 10 dniach i zacznie się nowy etap zwiedzania NZ.